wika
Co jakiś czas jest tak, że jakiś temat w świecie filmowym trzeba odświeżyć, zrewolucjonizować lub po prostu wywrócić do góry nogami. Ostatnio miało to miejsce z serią o Bondzie czy Batmanie. Tarantino pokazał, że historia w filmie nie musi być opowiedziana od początku do końca w porządku chronologicznym. Jeszcze wcześniej Ridley Scott przeniósł gotycki horror w kosmos, a Stanley Kubrick wraz ze swoją "Odyseją kosmiczną" oświadczył, że kino science-fiction może być ambitne i skłaniające do myślenia. Jednak największą rewolucję przeżył western wraz z pojawieniem się na horyzoncie dwóch legend kina: Sergio Leone i dziś już prawie wiekowego Clinta Eastwooda. Na sam dźwięk tych nazwisk po karku przebiega mi zimny dreszcz, a ciśnienie samo rośnie w żyłach.
Trylogia dolara, lub jak kto woli dolarowa trylogia otworzyła nową erę w dziejach kina: erę spaghetti westernów (zabić tego kto wymyślił tą głupią nazwę). Wydała na świat takie gwiazdy jak wspomniany już wyżej Clint Eastwood, Lee van Cleef, Eli Wallach czy Klaus Kinski. Wszystko zaczęło się od tego, że Leone mozolnie wspinający się po szczeblach hierarchii na planie filmowym zapragnął nakręcić western. Miał już za sobą kilka wyreżyserowanych filmów więc nic nie stało na drodze. Ale, ale... Nie miał to być normalny western. Włoski reżyser chciał złożyć hołd filmowi "Yojimbo" i tworząc "Za garść dolarów" posłużył się scenariszem do filmu Kurosawy (samemu Kurosawie ten hołd się chyba nie niezbyt spodobał, gdyż później wytoczył proces Leone oskarżając go o plagiat). Między innymi właśnie tak narodziła się legenda...
Za garść dolarów
Pierwszy, najchętniej cytowany, choć nie najlepszy spaghetti western w historii. Wraz z pojawieniem się tego filmu na ekranach, umarł klasyczny Dziki Zachód. Szlachetni szeryfowie ustąpili miejsca bezimiennemu bohaterowi, który za niewielką garść dolarów gotów jest oczyścić miasteczko z dwóch rywalizujących ze sobą rodów. Leone dopiero próbował rozwinąć tu swoje skrzydła co widać po końcowym efekcie. Jednak sam obraz ogląda się niesamowicie przyjemnie, między innymi dzięki ilustracji muzycznej w wykonaniu Ennio Morricone. Było to pierwsze spotkanie kompozytora z reżyserem u którego tworzył swe najlepsze partytury.
Za kilka dolarów więcej
Prawie bezpośrednio związany z poprzednią częścią trylogii. Tym razem bezimienny (nazywany przez niektórych Manco, ze względu na to, że jest leworęczny) gotów jest za kilka dolarów więcej niż poprzednio zchwytać zbiegłego bandytę Indio. Jednak, że nie tylko on ma chrapkę na nagrodę za zbiega musi stanąć ramię w ramię z pułkownikiem Mortimerem. Film lepszy od swojego poprzednika. Pełniejszy, bardziej brutalny, jednak najmniej znany z całej serii. Widoczny już coraz bardziej rozwijający się styl reżysera. Kontrastujące ze sobą postacie, kierowane zemstą lub chęcią zysku zmierzają do końcowego pojedynku. Muzyka współgra niemal idealnie z obrazem, jednak jeszcze to nie jest to co duet Morricone- Leone zrobią później.
Dobry, zły i brzydki
Baczność, bo oto jeden z najlepszych westernów jakie kiedykolwiek nakręcono. Perfekcja bije od tego filmu niemal w każdym calu. Nic też dziwnego, że sam Tarantino uważa ten film za najlepiej wyreżyserowany w historii. Oto mamy ze sobą już w pełni oszlifowany talent Leone. Trzy zupełnie odmienne postacie zmierzające po skarb ukryty na cmentarzu. Droga jednak nie jest łatwa i można dosłownie wpaść do grobu. Rewelacyjna muzyka, tutaj już idealnie współgra z tym co się dzieje na ekranie. Aktorstwo jak zwykle na bardzo wysokim poziomie i wcale nie mówię tu o Eastwoodzie czy Van Cleefie, bo tą dwójkę która grała pierwsze skrzypce w poprzednim filmie przyćmił Eli Wallach ze swoją kreacją małego, brzydkiego choć nie odpychającego łotrzyka. Tuco jest według mnie najciekawszą postacią w "Dobrym, złym i brzydkim" ze swoim aroganckim sposobem bycia. No i w tym krótkim opisie nie można zapomnieć o końcowym pojedynku. Jednym z najdłuższych, najlepszych i najbardziej szarpiącym nerwy jakie kiedykolwiek widziałem. Żeby coś takiego można było stworzyć, wszystko musiało grać jak w zegarku: muzyka, montaż, aktorstwo, ujęcia kamery. "Dobry, zły i brzydki" jest moim ulubionym filmem kowbojskim który niczym nie ustępuję kolejnemu westernowi Sergio Leone. Spocznij!
Trzy arcydzieła, z czego każde kolejne lepsze od poprzedniego. Pamiętajmy, że po nakręceniu "dolarowej trylogii" Leone popełnił "Once upon a time in the West" - jeszcze większe arcydzieło.
Co do "Once Upon a Time in the West"- mam trochę dziwny stosunek do tego filmu. Niby jest lepszy od "Dobrego, złego i brzydkiego", wyraża całą tą tęsknotę reżysera za Dzikim Zachodem, z resztą bagażu emocjonalnego jaki ze sobą niesie etc... A niech to, powiem tak: według mnie jest najlepszym westernem Leone, jednak przyjemniej mi się ogląda "Il buono, il brutto, il cattivo", dlatego, że było tam więcej humoru, łatwiej mi się go trawi ot co. Nie chcę być malkontencki co do "OUATITW", uważam ten film za arcydzieło, ale bardziej odpowiada mi luźnie podejście do tematu jak to miało miejsce w "The Good, the Bad and the Ugly".
Apone, coś niewiele osób wypowiada się na temat Trylogii Leone, nie sądzisz? Nie wiem, co się z ludźmi dzieje... Co do "Once Upon a Time..." - moment, gdy Henry Fonda zerka na słońce (scena ostatniego pojedynku) zadecydowała: NAJLEPSZY WESTERN, JAKI WIDZIAŁEM I JEDEN Z NAJLEPSZYCH FILMÓW W OGÓLE.
Apone, coś niewiele osób wypowiada się na temat Trylogii Leone, nie sądzisz? Nie wiem, co się z ludźmi dzieje...
Yup, świat schodzi na psy...
Zmieniłem zdanie. Najwspanialszym momentem OUATITW jest ten ułamek sekundy w którym Harmonica uśmiecha się na widok Franka (podczas pojedynku). Cudo
Obejrzałem wczoraj Za garść dolarów. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że wcześniej obejrzałem Ostatniego Sprawiedliwego z Brucem Willisem, który jest niemal identycznym filmem Do tego przeszkadzały mi teatralne upadki po trafieniu z rewolweru i słabe udźwiękowienie (chyba, że TV4 ma kiepską kopie ). Nadal nie kocham westernów
Jestem po seansie Dobrego, Złego i Brzydkiego. I mam pytanie do koksów - westernowców (czyli raczej do ciebie Mental, Apone coś nie zagląda ostatnio) czy to że w nazwie pliku stoi Extended a sam film trwa 2:58 oznacza że jest to naprawdę wersja rozszerzona? Teraz wrażenia:
Świetne kino, zabawne, kiedy trzeba bezkompromisowe a kiedy nie trzeba to nie. Żadna tam walka na śmierć i życie co prawda, a wielka niezwykła przygoda, gdybym ten film zobaczył za młodu bawiłbym się w Dziki Zachód non stop. Jeżeli jakiś pojeb wpadnie na pomysł rimejku to jedynym aktorem nadającym się do roli Tuco jest Joe Pesci. Nawet głos podobny. Aha, końcowy pojedynek niszczy i miażdży wszystko co jest do zniszczenia i zmiażdżenia. Szukałem tapetki zeń, ale nie znalazłem.
tak, to wersja rozszerzona. dużo nowych scen, zwłaszcza z pakerem Lee Van Cleefem w roli głównej. naprawdę warto.
Lee Van Cleef ma cholernie chudą twarz. Ten koleś to fizycznie idealny materiał na filmowego diabła/demona. Aktorsko też.
wiesz, co powiedział o nim Leone? że jego oczy wypalają dziury w ekranie. a wiesz, co powiedział na temat Eastwooda? powiedział: "Aktorstwo Eastwooda sprowadza się do gry z kapeluszem i bez kapelusza". Wielki człowiek ten Leone.
No to ładnie Clinta podsumował
W życiu nie widziałem nikogo kto by się lepiej prezentował i lepiej grał w kapeluszu niż Clint
A tak swoją drogą to jakie sceny dodano ? Nigdy nie widziałem wersji nierozszerzonej więc nie wiem.
Hmm, Glut pisze o 2:58 a u mnie na DVD trwa 2:51, co to za ściema z tymi czasami ?
Film ssałem z torrentów więc nie jest to żadne pewne źródło, chociaż z drugiej strony - też nie wiem co by mogło te 7 minut więcej dodać. Może inny współczynnik fps? Ktoś wie czy to możliwe?
Lee Van Cleef ma cholernie chudą twarz. Ten koleś to fizycznie idealny materiał na filmowego diabła/demona. Aktorsko też.
Van Cleef miał genialną rolę w "Ucieczce z Nowego Jorku". Cholernie podoba mi się ten jego gest w momencie kiedy mówi o mikroskopijnym wybuchu który rozerwie obie tętnice Snake'a.
P.S.http://www.youtube.com/watch?v=55jD_4FpXDM
Co prawda ostatnio nie mam czasu, ale na bieżąco przeglądam forum, nie martw się Glucie
Wlałeś radość w me serce. ;) Właśnie mi uświadomiłeś fakt 'bycia' Cleefa w 'Ucieczce ...', rzeczywiście fajowa rola, chociaż samego filmu nie darzę takim uwielbieniem jak co poniektórzy.
A tak swoją drogą to jakie sceny dodano ? Nigdy nie widziałem wersji nierozszerzonej więc nie wiem.
Hmm, Glut pisze o 2:58 a u mnie na DVD trwa 2:51, co to za ściema z tymi czasami ?
też mam 2:51. A co dodano? Właściwie rozszerzono to, o czym wspomniał Mental i nic poza tym. Poza tym znacznie poprawiono całość przy tej wersji
Obiło mi się o uszy że rozszerzono scenę w której Anielskie Oczko przesłuchuje Tuco.
Niestety nie miałem okazji wsłuchiwania się w głos Clinta w "Za garść dolarów" bo oglądałem z lektorem w tv. Jednak nawet bez oryginalnych głosów film jest świetny, pięknie zobaczyć bandziorów robionych w konia przez Eastwooda, genialna historia, w którą jakoś nie mogłem "wejść" w "Straży przybocznej", to pewnie przez różnicę kulturową, bo strasznie ciężko mi się ogląda Kurosawę, jedynie "Siedmiu samurajów" mi się podobało. Filmy Leone warto oglądać dla samych postaci, zupełnie realnych, a mimo tego niezwykle ciekawych, charakterystycznych, ale nie groteskowych, co jest bolączką wielu, wielu filmów, w których bohaterowie albo są nudni, albo się z nich robi ucieleśnienie jednej przejaskrawionej cechy.
Niestety nie miałem okazji wsłuchiwania się w głos Clinta w "Za garść dolarów" bo oglądałem z lektorem w tv. Jednak nawet bez oryginalnych głosów film jest świetny
trudno powiedzieć, że głosy były oryginalne, skoro każdy aktor mówił w takim języku, w jakim potrafił, a potem to i tak zdubingowano na włoski bądź angielski Przykładowo scena spotkania Tuco z bratem. Tuco mówił po angielsku, brat nawijał po włosku
serio?? To troche dziwna sprawa, ale nie do końca rozumiem, to w końcu dubingowali wszystkich na jeden język czy zostało tak, że jeden po włosku, drugi po angielsku? Jak jest na DVD, albo jak było to wyświetlane w kinach? Włoscy reżyserzy kręcący w Stanach, albo Angli zawsze mają problemy z głosami. Taki Antonioni, w "Powiększeniu", które dzieje się na wyspach, mówią w jednych wersjach po angielsku, w innych po włosku, tak samo "Zabriskie Point". Ciekawe jak byłaby udźwiękowiona wersja reżyserska, no bo wiadomo, że ta wyświetlana w Stanach będzie miała angielski, a we włoszech włoski dźwięk.
czemu dziwna? jeden aktor potrafił mówić tylko po włosku, inny tylko po angielsku - reżyser tak nimi pokierował, że nie było zgrzytów. A film zdubbingowano odpowiednio do kin amerykańskich i włoskich (czyli np eastwood został we włoszech zdubbingowany, a w stanach nie).
eh, domyślam się, że tak było w kinach, ale jak jest na przykład na dvd, czyli innymi słowy jaki jest oficjalny język filmu? Istnieje w tym wypadku w ogóle coś takiego? Mnie każda zmiana oryginalnego języka jakim mówił naprawdę aktor denerwuje. Leone powinien dobrać aktorów tak, żeby mówili w takim języku jakiego używa się w miejscu akcji. Al Pacino w Ojcu Chrzestnym jak poleciał na Sycylię to mówił jak należy po włosku, więc chyba powinno być normą to, że jeśli film jest o Stanach zjednoczonych to gadają po angielsku...
przecież wiadomo, że jak dvd, to z reguły masz do wyboru kilka ścieżek językowych Film oczywiście po angielsku, a wszyscy aktorzy zdubbingowani bardzo dobrze. Zresztą jest dodatek, jak to się męczyli z dubbingowaniem, bo nie wiedzieli jak niektóre kwestie zmienić tak, żeby zachowały sens i jednocześnie zbiegały się z ruchem ust
Poza tym film jest o Stanach, kiedy powstawały, więc wiadomo, że nikt wtedy czystym dialektem nie powalał. Poza tym nie rozumiem problemu -w Życiu Carlita też był aktor, który nie znał ani słowa po angielsku - wszystkie kwestwie nauczył się wypowiadać fonetycznie. W Kill Bill Tarantinno tez miał żonglerkę japońskim i angielskim. I wszyscy sobie poradzili.
Problem w tym, że skoro w tylu filmach mogli, to czemu tutaj nie i musieli potem się męczyć z dubingiem? Czemu włoskojęzyczni aktorzy nie mogli się nauczyć swoich kwesti po angielsku? Piszesz, że wtedy jeszcze mało kto mówił super poprawną angielszczyzną, więc efekt byłby jeszcze lepszy i realistyczny, gdyby kazali włochowi nawijać po angielsku. Tak w ogóle to nie wiem jak to wyszło, bo nie słyszałem, ale fakt, że trzeba zastąpić głos jednego aktora głosem drugiego natychmiast mnie zniechęca, bo nie ma dwóch takich samych bawr głosu.
Czemu włoskojęzyczni aktorzy nie mogli się nauczyć swoich kwesti po angielsku?
Równie dobrze można by zapytać: 'a czemu angielskojęzyczni aktorzy nie mogli się nauczyć szfargolić po włosku?'. Bo film we Włoszech też był wyświetlany. :)
Obejrzałem sobie dzisiaj ostatnie 15 minut, i muszę przyznać że pojedynek jest miażdżący. Muzyka! Scenografia! Krzyże, tysiące krzyży, i ten placyk. Kosmos. Potem panowie przez parę minut stoją w miejscu i się na siebie gapią, a napięcie jest takie że siedzę na krawędzi krzesła. Fenomenalne zdjęcia. I muzyka. A tak poza tym to muzyka jest świetna.
Problem w tym, że skoro w tylu filmach mogli, to czemu tutaj nie i musieli potem się męczyć z dubingiem? Czemu włoskojęzyczni aktorzy nie mogli się nauczyć swoich kwesti po angielsku? Piszesz, że wtedy jeszcze mało kto mówił super poprawną angielszczyzną, więc efekt byłby jeszcze lepszy i realistyczny, gdyby kazali włochowi nawijać po angielsku. Tak w ogóle to nie wiem jak to wyszło, bo nie słyszałem, ale fakt, że trzeba zastąpić głos jednego aktora głosem drugiego natychmiast mnie zniechęca, bo nie ma dwóch takich samych bawr głosu.
właściwie kusi mnie, aby odpowiedzieć: BO TAK!
ale zapominasz, że to kręcił Leone i że to jest spaghetti-western i że film powstawał także w słonecznej Italii - zarzuty są więc wyssane z palca. Poza tym dubbing jest moim zdaniem pierwszorzędny - jeśli nie oglądałeś, to zapewne nawet się nie kapniesz, nie mówiąc o tym, że dubbingowani są w większości aktorzy drugiego planu (no chyba, że oglądasz wersję włoską )
ale zapominasz, że to kręcił Leone i że to jest spaghetti-western i że film powstawał także w słonecznej Italii
Na marginesie: nie w słonecznej Espanii aby?
wiesz, głowy nie dam - wiem, że film kręcono w wielu miejscach, m.in. część w Italii, no ale pewnikiem i Espana mogła być. Tak czy siak ważne, że aktorów miał w dużej mierze włoskich
No ja jestem stosunkowo pewien, że za większość plenerów służyła Leonemu Hiszpania, biorąc pod uwagę, że na własne nogi byłem w miasteczku filmowym, które zbudował w Andaluzji
http://www.imdb.com/title/tt0058461/locations nawet się zdziwiłem, że niczego nie nakręcono w Stanach, no ale widać, że nie było to potrzebne do nakręcenia świetnego filmu.
Glut - film jest o ameryce, więc powinni mówić w takim języku jakiego używają w ameryce. Nie chce, żeby aktorzy mówili w tylu językach w ilu będzie wyświetlany film, tylko w takim jakim posługiwała by się naprawde osoba którą gra.
Mefisto - nie wiedziałem do końca którzy aktorzy byli dubingowani, ale jeśli mówisz że raczej drugi plan to problem się jeszcze bardziej zmniejsza.
A Tuco nie był dubbingowany? Tego dubbingu naprawdę nie słychać, więc wciąż nie wiem o co kaman. :)
W sumie to o nic, tak dla zasady się czepiam, że zawsze lepsze oryginalne głosy
No ale jak po ingliszu nie umieli a mieli do odegrania jedną z głównych ról? Tutaj raczej odpada fonetyka, co nie?
Podczas finałowego pojedynku leci jeden z najlepszych kawałków muzyki filmowej, jaki kiedykolwiek powstał. Il Triello, jakby ktoś pytał. Morricone - geniusz.
Właśnie zdałem sobie z tego sprawę - na forum brak mojej jednoznacznej deklaracji dot. filmu Dobry, Zły i Brzydki. Jest to arcydzieło. Jeden najlepszych filmów jakie w życiu widziałem. Pewnego Razu Na Dzikim Zachodzie czy Fistful of Dollars jest niczym w porównaniu z tym co Leone osiągnął w TGTB&TU. Muzyki mógłbym słuchać non stop. Z uśmiechem na twarzy łykam lekko patetyczne sceny z mostem i sierżantem. Czemu? Bo miłość jest ślepa. The Good, The Bad & The Ugly żyje we mnie. Myślę o nim praktycznie każdego dnia. Serio. :)
Pewnego Razu Na Dzikim Zachodzie czy Fistful of Dollars jest niczym w porównaniu z tym co Leone osiągnął w TGTB&TU.
EKHM!!! Obejrzyj raz jeszcze OUATITW (najlepiej w kapitalnie odrestaurowanej dwupłytowej edycji kolekcjonerskiej) i dopiero potem się wypowiadaj
Właśnie, nie wierzę że da się zrobić western lepszy niż Pewnego razu na dzikim zachodzie. A do tego pięknego wydania się przymierzam, tylko ceny mająduże wachania, a ja rzadko kiedy mam kase na filmy:P
Once Upon a Time In The West - jakis czas temu mialem przyjemnosc obejrzec to ARCYDZIEŁO na jedynce. Po seansie nie wiedzialem co powiedziec. Scena koncowa wgniata w fotel. Przez te ostatnie dziesiec minut zapomina się o calym swiecie, w umysle tylko krazy pytanie: kto wygra? zdecydowanie najlepsza scena filmowa jaka kiedykolwiek ogladalem. MUZYKA w tym filmie jset genialna, harmonijka tworzy swietny nastroj, dodaje tajemniczosci glownemu bohaterowi. No i te ponętne kształty Claudii Cardinalle...;p
Najlepszy western jaki kiedykolwiek powstal i moj ulubiony film
o trylogii dolara napisze jak tylko obejrze "For A Few Dollars More" co nastapi niebawem
Lee Van Cleef jest kapitalny, do westernow chyba sie urodzil, zwlaszcza do rol bad guyow - brak czesci srodkowego palca w rece, ktora posluguje sie bronia, tylko poteguje wrazenie "zlowrogosci". Kurcze, im wiecej czasu od obejrzenia GB&U, tym bardziej ten film mi sie podoba.
Obejrzałem właśnie A Fistful of Dollars. szczerze - jestem pod wrażeniem. jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do kowbojskich klimatów, westerny omijałem szerokim łukiem. teraz to się zmieni.
zawsze lubiłem filmy czy książki osadzone w sceneriach "wszędzie, czyli nigdzie". w takich przypadkach można przyjąć dowolne założenia wyjściowe, stworzyć dzieło w pełni autorskie. znika potrzeba bawienia się w szczegółowe odwzorowania realiów danego miejsca/epoki. tutaj wykorzystane to jest po mistrzowsku. miasteczko pełne wdów, bezimienny najemnik, rywalizujące gangi. tchórzliwy oberżysta i szalony grabaż jako ostoje zdroworozsądkowej normalności. reżyserowi już od pierwszych scen udało się wciągnąć mnie do tego okrutnego, zdemoralizowanego świata.
film wcale się nie zestarzał, a jego poziom realizacyjny to po prostu majstersztyk. już sama czołówka urywa łeb, potem jest zaś tylko lepiej. finał to już szczyt kultu w swojej dziedzinie, miałem po prostu opad szczęki. celuj w serce, ramone...
przedmówcy stwierdzili że każda część trylogii dolara jest lepsza od poprzedniej. już nie mogę się doczekać.
Najbardziej lubię ostatnią część trylogii czyli "Dobry, zły i brzydki". Zdecydowanie jest w niej też więcej humoru niż w dwóch pierwszych częściach - zresztą cała historia jest opowiadana z lekkim przymrużeniem oka - co nie każdemu musi przypaść do gustu. Finałowy pojedynek na cmentarzu to sztuka sama w sobie. Napięcie aż wycieka z ekranu i unosi się w powietrzu. Zwłaszcza jeżeli ktoś ogląda tę scenę pierwszy raz. Jednak "Dobrego, złego i brzydkiego" zaliczam raczej do kina przygodowego osadzonego w realiach westernowych niż jako czysty z krwi i kości western. Mimo wszystko to jeden z moich ulubionych filmów do którego często kiedyś wracałam. Ostatni raz widziałam go dwa lata temu więc czas chyba już sobie przypomnieć.
For A Few Dollars More - moje drugie spotkanie z dolarową trylogią i po raz kolejny nokaut. Znowu kultowe sceny i dialogi, niesamowity klimat, wspaniałe zdjęcia i muzyka. No i jeszcze pan Lee Van Cleef, który tą jedną arcygenialną rolą awansuje do ścisłej czołówki moich ulubionych aktorów.
Po obejrzeniu dobry, Zły i Brzydki oficjalnie uznaję Trylogię Dolara za najlepszą trylogię, jaką w zyciu widziałem. Filmy Leone to jak dla mnie reprezentacja "starej szkoły", gdzie o kultowości/zajebistości danej sceny nie decydowały hołdy, nawiązania, gadżeciarstwo i inne postmodernistyczne gierki - ale fabuła opowiedziana konsekwentnym autorskim stylem, wynikającym z wyczucia reżyserii i adekwatnego doboru aktorów. Takich filmów już się nie robi.
Co do wspominanego przez Monikę humoru - najbardziej podobała mi się gorzka ironia, z jaką Leone pokazuje wojnę. Kombinatorstwo żołnierzy, bezsens walki, zgliszcza i trupy ilustrowane patetyczną, podniosłą muzyką. Ładnie komponują się te sceny z wizją Dzikiego Zachodu ukazaną w tym cyklu.
A co do grand finale - rzeczywiście najlepszy w trylogii, choć, co ciekawe, zrealizowany jest bardzo klasycznie, bez żadnych charakterystycznych patentów. A ten muzyczny kawałek zapętliłem sobie na playliście
to teraz czekaja na ciebie dwa najlepsze filmy leone: najpierw pewnego razu na dzikim zachodzie, a potem pewnego razu w ameryce. historia usa zamknieta w plus/minus 360 minutach.
W sobotę kumpel dowiezie. najlepsze, powiadasz? długi seans czeka w takim razie. i pytanie przy okazji: warto zaopatrywać się w garść dynamitu?
jasne, że warto. to jedyny film leone - prócz rzecz jasna once upon a time in america - w którym bohaterowie przechodzą metamorfozę w trakcie filmu. nie są monolitami jak w dolarowej trylogii.
garść dynamitu rozpoczyna zajebisty cytat z mao tse-tunga: "rewolucja oznacza przelew krwi"
Dla mnie najlepsze jest z całej trylogii "Dla kilku dolarów więcej"... Trudno to może wyrazić kończąc nalewkę z wiśni, ale "Garść dolarów" to jeszcze nie jest TO, chociaż bardzo, nieopodal. Nieźle podsupował to kiedyś chyab Jakuzzi: "jak na Leone jest to dyskoteka z epileptycznym montażem" . Ale jednak - brakuje mi w tym filmie jakiegoś głębszego dramatyzmu. Może dlatego, że wcześniej niź Leone, poznałem Peckinpaha (co i tak było naście lat temu). W każdym razie "FAFDM" jest dla mnie tym kluczowym filmem trylogii. Tam jest zajebiście zrobiona relacja obu łowców, tam jest kapitalny cyniczny klimat, no i - last but not least - to tą partyturę Morricone uważam za najlepszą z trylogii. A za "TGTB&TU" nie przepadam, bo za dużo tam - jak na mój indywidualny gust - humoru. W "Kilku dolarach" jest cynicznie i humorystycznie, a w "TGTB&TU" odwrotnie - więcej komedii niż tego wisielczego cynizmu. Poza tym "Kilka dolarów" ma w sobie - pod całą tą stylistyczną zgrywą - poważnie potraktowany wątek relacji dwóch twardzieli, który jak dla mnie w ostatniej części cyklu jest potraktowany zbyt lekko, zbyt komediowo. Może to wynika z temperamentnej roli Wallacha (skądinąd kapitalnej). Na pewno "TGTB&TU" jest nakręcony z największym rozmachem, ma genialną sekwencję z wojny secesyjnej i tak dalej, ale jako film, ujmując ogólnie, rozgrywający relacje między bohaterami - bardziej do mnie trafia "FAFDM". No i finał - tak, uważam za lepszy niż scena na cmentarzu.
Przy czym "OUATITW" i tak bije to wszystko na głowę.
Ale to "FAFDM" je zapowiada, a nie "TGTB&TU" - takie mam wrażenie.
A propos: widziałem w Empiku dziwnie wydanie TGTB&TU, inne niż standardowe z białą okładką z sepiowym Eastwoodem. Zaliczyłbym je od razu do bubli, bo tytuł był przetłumaczony jako "Dobrzy, brzydcy, źli" - i mam podejrzenia, że autor tłumaczenia nie widziałem nawet tłumaczonego filmu, skoro tuż po czołówce są przedstawione postaci wraz z opisami na ekranie. Nie mówiąc o nieuzasadnionym przestawieniu kolejności przymiotników.
Sam film jest doskonały - ostatnio włączyłem i przez te trzy godziny nie mogłem się oderwać od ekranu.
[ Dodano: Pią Maj 29, 2009 9:34 pm ]
Trylogia dolara- TO dopiero jest najlepsza trylogia świata;)
swiete slowa. leone, morricone, eastwood, van cleef i nie ma chuja we wsi. uwielbiam w jaki sposob sergio leone kladzie nacisk na gre wyrazem twarzy i spojrzeniami.