wika
Agent specjalny James Bond przemyka po rusztowaniach w silosie broni jądrowej, należącym do Superłotra. Stara się poruszać niczym cień, być niewidzialnym dla wroga, ale nagle: coś się stało, poruszyła się barierka, trzask, Bond zostaje dostrzeżony. Włącza się alarm i masa anonimowych sługusów Łotra wylewa się ze wszystkich drzwi, dzierżąc w dłoniach karabiny, a na twarzach mając kaski z nieprzezroczystymi szybkami. James Bond wyjmuje Walthera PPK i kilkoma celnymi strzałami toruje sobie drogę. Stojącego w przejściu pracownika kompleksu wpycha do kruszarki, drugiego do basenu z rekinami, trzeciego spycha w przepaść. Wsiada w odrzutowiec i detonuje bombę podłożoną w kryjówce wroga. Tamten ginie, wraz z kilkoma setkami pomocników. Bond bierze do łóżka pierwszą spotkaną kobietę.
Pełen sukces agenta 007. Świat uratowany, kobieta zdobyta.
Zauważył ktoś, że właśnie zginęło kilkaset osób? Ludzi, którzy mieli - szczęśliwe lub nie - dzieciństwo, którzy mieli rodziny, przyjaciół? Ktoś czekał na nich w domu, z kimś się pokłócili, komuś wisieli parę dolców. Ich ostatni dzień w pracy wyglądał dość rutynowo: pobudka, zasuwanie do fabryki, podbicie karty, nudna pogadanka z kumplami i rutynowe przenoszenie rur z magazynu A do magazynu B, co parę godzin przerwa na kawę.
Nagle alarm. Procedura: wziąć karabin. Przestraszony człowiek chwyta za broń i nie wiedząc co się dzieje biegnie za tłumem. Przechodzi przez jakieś drzwi i...
Koniec. Nie wiedział nawet co go trafiło i skąd nadeszło. Cała jego przeszłość stała się nieważna; był anonimową ofiarą, o której śmierci nikt oprócz rodziny nigdy nie wspomni. Agent 007 nawet nie wiedział o jego istnieniu, a on sam nie wiedział o agencie. Może minęli się parę dni wcześniej na ulicy, może nawet jeden drugiemu ustąpił miejsca w drzwiach i życzyli sobie dobrego dnia. Tylko że: who cares?
Wkurzające jest takie anonimowe traktowanie śmierci, zupełne bagatelizowanie ludzkiego życia. Ot, był tam, nawinął się, zginął. Nic wielkiego.
Jak można w przypadku zabójstwa mówić "nic wielkiego"?
Akceptuję anonimowe zabijanie, jeśli chodzi np. o przypadkowe ofiary strzelanin, ale takie wyrzynanie wrogów niczym w komputerowej strzelance jest nie na miejscu. Przecież oni idą na rzeź bez absolutnie żadnej motywacji, bohater też pakuje im kulę w łeb bez większego przekonania. Ot, bo są.
Każdy film z takim właśnie bezcelowym zabijaniem uważam za skrajnie durny. Także filmy z Bondem. Nie zrozumcie mnie źle - zabijanie w filmach jest ok, nie jestem żadnym przeciwnikiem przemocy. Pod warunkiem, że ta przemoc jest uzasadniona. Akcje "wysypują się przeciwnicy i strzelamy", takie jak w Star Warsach czy Bondach, to szczyt scenariuszowego lamerstwa i telewizyjnej durnoty. Nie widać ani przyczyn, ani skutków morderstwa, a to już jest trywializacja tematu. Czyli ugrzecznianie. Czyli niekonsekwencja. A ta, jak wiemy, jest do dupy, jak i filmy w których ją zawarto. Kropka.
Po co ten temat, skoro nie ma w tym co napisałeś żadnej zachęty do dyskusji, tylko jasne stwierdzenie, zakończone - o zgrozo - dosłowną kropką?
EDIT: Skoro odpowiedziałem, jest inaczej
Przypadkowe ofiary strzelanin - tak, ale masowo padające trupy podczas akcji już nie? Idiotyzm, sorry.
Zatem, żeby nie traktować śmierci po łebkach, taki przykładowy Bond powinien trwać kilkadziesiąt godzin, no bo każdej anonimowej ofierze trzeba by dać "character development".
A co z tymi wszystkimi anonimowymi ofiarami w filmach wojennych? Tylko bez wymówek w stylu "no bo to wojna i na faktach". Bullshit.
Niniejszym żądam nowej extended edition LOTRa!!! Chcę wiedzieć kim był każdy zabity ork, ile miał małych orciątek i ile orkowych żon!!!
A jak to by miało wyglądać? 007 mija na ulicy grupkę robotników i ich rodzin, matek, żon, synów, córek, dziewczyn, narzeczonych itp. Potem spotyka ich we wspomnianej bazie. Ma dylemat: zabić, czy nie zabić. Wybiera to pierwsze. Potem przychodzi na zbiorowy pogrzeb ofiar swojego działania, gdzie przeprasza ich rodziny za swój czyn, tłumacząc się, że nie miał wyjścia.
Czasem trzeba uśmiercić masę przeciwników. Bez tego Bondy nie byłyby Bondami i może bym je polubił
Magiczne i znienawidzone słowo 'Konwencja'. :)
Jest konwencja poważniejszej sensacji, gdzie coś takiego raczej nie występuje i jest złe. Jest też sensacja lżejsza, bondy, gdzie bez tego by się nie dało.
szukanie dziury w całym. przecież to logiczne, że jak ty nie sprzątniesz gościa, to on sprzątnie ciebie
Rozumiem, że millitary chciał powiedzieć, że kino akcji jest do d***
niech odpowie cytat z Clerks:
You know, any contractor willing to work on that Death Star knew the risks. If they were killed, it was their own fault. A roofer listens to this...(taps his heart) not his wallet.
powstało wiele filmów na temat zabijania, ale żaden nie wniknął tak głęboko w temat jak Bez przebaczenia. wiadomo - western.
zasadniczo zgadzam się z militarym, przy czym Bond wydaje mi się nie najlepszym przykładem na obronę tezy o dewaluacji śmierci w kinie. Rambo tez rozwala miliony najemników i oglądamy to z zapartym tchem, domagając się więcej trupów. Bondy miejscami przypominają komedie absurdu, w której do pełni szczęścia brakuje tylko licznika w prawym dolnym rogu ekranu, podbijającego liczbę ofiar. dziwne, że twórcy GTA nie wpadli jeszcze na ten pomysł:)
problem leży gdzie indziej - w produkcjach stricte młodzieżowych, takich jak Bad Boys 2, Smokin' Aces czy wyjątkowo pod tym względem deprawujących Świętych z Bostonu. tam dopiero odbywa się bezsensowna, kolorowo-migotliwa, niczym nieuzasadniona rzeź. no dobra, bracia McManus mieli uzasadnienie - Bóg do nich przemówił i postanowili wleźć do szybu wentylacyjnego, po czym zaplątali się w linę i rozwalili wszystkich mafiozów zwisając głowa w dół. zaiste fajowy film:)
reasumując: żadna konwencja nie usprawiedliwia fajnego zabijania. zabijanie w Bondach jest natomiast do tego stopnia umowne, nieudolne i udziwnione, że traktuje cały proces eksterminacji wroga jako zwykła zabawę w strzelanie a la Rambo albo Cobra. mam nadzieję, że Rambo 4 pokaże klasę i wyzbędzie się naiwności lat 80 w kwestii pokazywania przemocy. Sly jest już za stary na takie pierdoły. obym sie nie mylił:)
Zauważył ktoś, że właśnie zginęło kilkaset osób? Ludzi, którzy mieli - szczęśliwe lub nie - dzieciństwo, którzy mieli rodziny, przyjaciół? Ktoś czekał na nich w domu, z kimś się pokłócili, komuś wisieli parę dolców. Ich ostatni dzień w pracy wyglądał dość rutynowo: pobudka, zasuwanie do fabryki, podbicie karty, nudna pogadanka z kumplami i rutynowe przenoszenie rur z magazynu A do magazynu B, co parę godzin przerwa na kawę.
Mike Myers zauwazyl. ;) W pierwszym Austinie Powersie tenze element bondowskiej serii zostal znakomicie sparodiowany. (Austin zabija jednego ze slugusow Dr Evila, nastepuje ciecie, zmiana sceny, znajomi slugusa otrzymuja telefonicznie smutna informacje, po czym przekazuja ja pozostalym znajomym;).
A temat jak dla mnie jest wydumany. Gdybym mial sie za kazdym razem zastanawiac nad tym aspektem, nie moglbym czerpac przyjemnosci z ogladania co drugiej strzelaniny. Idac tym tokiem myslenia moznaby wykazywac bezsens istnienia calych gatunkow, na przyklad slasher-movies. C'mon...
temat jest dobry, jeśli odnieść go do pewnej mody, jaka zapanowała ostatnimi czasy, tj. mody na cool zabijanie. wszystko zapoczątkował Tarantino swoim "gadaniem do ucha":) takie jest przynajmniej moje zdanie. wcześniej Rambo strzelał i szedł dalej.
Idac tym tokiem myslenia moznaby wykazywac bezsens istnienia calych gatunkow, na przyklad slasher-movies.
dobry slasher to niemalże oksymoron. jedno arcydzieło, jakim dla mnie osobiście jest TCM z 1974 roku, stanowczo odcina się od zalewu tandety. ale w slasherach (mówię o tych ohydnych, tłustych produkcjach grindhouse'owych, których odpryski znajdziemy w pierwszym Mad Maksie), otóż w slasherach jedna rzecz jest kapitalna: jak wpadniesz w gówno, to nie wyjdziesz z niego bez szwanku.
Taka teoria jest z góry skazana na porażkę bo:
a) Jest 100% zaprzeczeniem pewnego dużego filmowego gatunku.
b) Stosowanie się do niej prowadziło by do ogólnofilmowego sztywniactwa. :)
c) Zabijanie jest fajne. :))
d) Nie było by filmów/bajek sensacyjnych dla dzieci.
[EDIT]
Military lubi Rambo. Rambo morduje dużo ludzi. Morduje jednak samych złych ludzi. Konkluzja. Filmy o masowym mordingu powinny dotyczyć tylko złych jak Miś Haribo osobników. Dwuznaczność moralna? Fuj!
temat jest dobry, jeśli odnieść go do pewnej mody, jaka zapanowała ostatnimi czasy, tj. mody na cool zabijanie.
W takim razie rozmawiamy o dwoch roznych rzeczach. Dla mnie "cool zabijanie" a'la Swieci z Bostonu czy Tarantino, to jednak co innego niz dziesiatki bezosobowych trupow np. w Bondach, o ktorych pisal military.
to właśnie zasygnalizowałem w moim pierwszym poście.
Mnie się też wydaje, że wydaje, że to jest całkiem ciekawy temat. Mnie też samo zabijanie nie przeszkadza, a tym bardziej cool zabijanie a la "Boondock Saints" i Tarantino. Cool zabijanie jest o tyle w porządku, że to głównie zabawa formą i nie należy tego traktować na poważnie. Po prostu przy odpowiednim dystansie cieszymy się fajną sztuką.
Natomiast filmy, w których bohater przebija się przez zastępy bezimiennego mięsa armatniego to już inna bajka. Oczywiście, że to jest konwencja i należy przymknąć oko -- jednak jest jedno "ale". Bo zwróćcie uwagę, że w uproszczonym do granic świecie filmów akcji ci bezimienni tak czy inaczej powinni mieć coś, co sygnalizuje, że są "źli". Źli są najemnicy, których wyrzyna Rambo, na przykład. Źli są oczywiście Niemcy, których wyrzyna Clint Eastwood w "Tylko dla orłów". Źli są wszelcy terrorystycznie nastawieni Arabowie i inni Murzyni, których wyrzynają w różnych filmach. Źli są _zwykle_ pracownicy Łotra, których wyrzyna Bond (dokładnie w myśl zasady z "Clerks", którą zacytował Mefisto -- i która też mi od razu przyszła do głowy, jak czytałem post military ).
Ale faktycznie jest problem wtedy, kiedy ten sygnał "oni są źli" nie jest dostatecznie jednoznaczny. Powiem wam, w jakim filmie mi to ostatnio mocno zgrzytnęło. Otóż w filmie "Shooter", takiej oldschoolowej produkcji prawie że a la Rambo. Tyle że w "Shooterze" Marky Mark w pewnym momencie zaczyna wyrzynać... zwykłych chłopaków z amerykańskich armiopodobnych (nie pamiętam w tej chwili) służb. Jasne, że oni wykonują polecenia Paskudnych, Złych I W Ogóle Ludzi Na Górze, Którzy Wrobili Marky Marka I Teraz Na Niego Polują. I chyba w zamyśle twórców to miało wystarczyć za usprawiedliwienie -- ale mnie się włączył syndrom, o którym pisze military. Bo to trochę tak, jakby zrobić prosty i do przodu film akcji o tym, jak się wyrzyna anonimowych amerykańskich żołnierzy w Iraku, co będzie usprawiedliwione tym, że amerykański rząd jest Zły i niesłusznie wysłał wojsko do rzeczonego Iraku.
Tak że koniec końców: mimo że ja jestem z tych, co łatwo łykają różne konwencje, zgadzam się z military, że to bywa w filmach problem.
Tyle że w "Shooterze" Marky Mark w pewnym momencie zaczyna wyrzynać... zwykłych chłopaków z amerykańskich armiopodobnych (nie pamiętam w tej chwili) służb. Jasne, że oni wykonują polecenia Paskudnych, Złych I W Ogóle Ludzi Na Górze, Którzy Wrobili Marky Marka I Teraz Na Niego Polują. To jest nawet ciekawe, muszę przyznać, ale można tłumaczyć to tym, że skoro oni chcą go zwyczajnie usunąć, dlaczego on nie miałby - w ramach obrony/uniknięcia zejścia z tego świata - likwidować ich?
Wyobraź sobie, że ścigają Cię i chcą zabić - nieważne kim są, ale bronisz się przed nimi, czy nie? I zabijasz, kiedy musisz. Pytanie brzmi, czy we wszystkich przypadkach Marky Mark musiał ich zabić. Odpowiedź brzmi oczywiście nie, ale wtedy pojawia się oklepana kwestia: to tylko film...
Jasne, działanie w samoobronie i te sprawy. Masz rację. Natomiast: widziałeś "Shootera"? Bo ja pamiętam taką scenę, w której, upraszczając, Marky Mark musi się dostać do pewnego wiejskiego domku (mniejsza z tym, w jakim celu -- sam już teraz dokładnie nie pamiętam ). I żeby się tam dostać urządza sporą jatkę. Czyli nie w samoobronie. Jasne, że teoretycznie on to w ogóle wszystko robi po to, żeby przeżyć i tam do tego domku też się jakoś tam po to musi dostać -- ale ten, było nie było, ex-żołnierz nawet przez chwilę nie sygnalizuje, że ma problem z zabijaniem gości takich jak on, tyle że słabiej wyszkolonych. Co prawda konwencja, ale jednak trochę mi zgrzytnęło.
EDIT: Siur, ze to tylko film, dlatego w sumie ja nawet nie mówię, żeby on ich całkiem nie zabijał. Ale w takich sytuacjach, w ramach konwencji można dać znak (w sumie równie umowny, jak umowne jest oznaczanie różnych bezimiennych jako "złych"), że on "nie chce, ale musi" i takie tam. Szczególnie, że akurat w "Shooterze" miał tam takiego sidekicka, z którym taki krótki dialog mógłby przeprowadzić.
Marky Mark musi się dostać do pewnego wiejskiego domku (mniejsza z tym, w jakim celu -- sam już teraz dokładnie nie pamiętam ). I żeby się tam dostać urządza sporą jatkę. Oczywiście że widziałem, inaczej bym nie pisał
No owszem, robi jatkę, ale można powiedzieć, że po prostu toruje sobie drogę do prawdy, bo o to mu przecież chodzi, chce się oczyścić.
Mnie w tym filmie zdziwilo co innego, a mianowicie rozprawa.
Wszystko pieknie ladnie, nasz cudowny bohater z przymusy jest niewinny w sprawie zamachu... Ale ile osob wyrznal podrodze? Nie wiem czemu, ale jakos mnie to ukulo. Puszczaja wolno kolesia, ktory wczesniej "skroil" snajperka ze 40 zolnierzy, bo jest niewinny.
ALE nie wiemy do końca czy rzeczywiście byli to "normalni" żołnierze, czy może jacyś ludzie zatrudniani bezpośrednio przez bad guyów.
Tak czy inaczej ten brak wspomnienia o ludziach których zabił trzeba dopisać do listy pozostałych dziur fabularnych Shootera.
Czy byli zolnierzami, czy najemnikami czy teksanskimi farmerami to zadna roznica, zadna wladza w demokratycznym kraju nie moglaby od tak wypuscic czlowieka, ktory niedosc, ze byl glownym podejrzanym w niedoszlym zamachu na prezydenta stanow, to jeszcze dokonal ludobojstwa
W przypadku Bonda wybicie wszystkich nigdy mi nie przeszkadzalo, jakos nie przejmowalem sie setkami glupich pracownikow "Dra Zlo"
Ja wiem, że sobie toruje, no. Przeca nie mówię, że morduje gości dla funu. Natomiast po prostu kiedy oglądałem ten film, mimo całej jego konwencjonalności zabrakło mi sygnału, że gość ma wyrzuty. Że cokolwiek. Bo tak jak mówię: im bardziej wrogowie są "obcy", tym mniej uzasadnienia trzeba. Niemcy, Ruskie, Wietnamce, Araby z ręcznikami na głowach, kosmici -- spoko, łatwo uzasadnić, dlaczego pozytywny bohater musi ich wystrzelać. Wszyscy zwykle w ramach danego filmu reprezentują Zło. Natomiast im bliżej "domu" (a z punktu widzenia amerykańskiego filmu, jakim jest "Shooter" -- bliżej domu już się nie da), tym bardziej nawet w prostym filmie akcji do głosu dochodzi jakaś tam moralność. I dlatego mi przeszkadzało nie że Marky Mark i wyrzynał, ale że wyrzynał bezrefleksyjnie.
Dla porównania, wczoraj obejrzałem zgoła inny film, gdzie też jest trochę wyrzynania anonimowych postaci -- "28 Weeks Later". W końcu też nie jakiś tam głębokie kino, no nie? SPOILERY Jasne, wiem, że to zupełnie inna sytuacja i że nie chodzi o zabijanie badguyów, ale tam moment egzekucji Code Red to jest jednak dramat, który widz odczuwa. Dla "wyższej konieczności" zabija się masę niewinnych ludzi, ale to nie jest bezrefleksyjne. Zresztą jest tam też moment bliższy temu problemowi z "Shootera". Po to, żeby przeżyć, amerykański snajper, który jest "w strefie" zabija innego amerykańskiego snajpera, który ostrzeliwuje strefę. I ta scena, mimo że _niby_ bezrefleksyjna, także waży.
Podsumowując: ja wiem, że to wszystko tylko filmy. Ale skoro już pojawił się temat, do tego w miarę ciekawy...
EDIT: Deckard, oczywiście też masz rację. Też o tym wtedy pomyślałem, tylko teraz zapomniałem CHoć to w sumie dwie strony tego samego medalu. Rozbija się o to, że "Shooter" jest za bardzo osadzony "tutaj", żeby uchodziły takie jatki, szczególnie nie bezpośrednio w obronie własnej. I dlatego mi się wydaje, że ten film to właśnie dobry współczesny przykład na to, o czym zaczął military.
Przekonaliście mnie. Shooter jest zbyt realistycznym filmem (wiecie o co mi chodzi) żeby przymknąć na to oko.
Skoro wymieniacie tutaj Rambo żeby obalić moją tezę, to chyba mnie nie zrozumieliście.
Otóż masowe zabijanie jest ok, kiedy mowa o żołnierzach - wiadomo, jest wojna, na wojnie czyha śmierć, to normalne że ginie dużo ludzi. Chyba że ci żołnierze giną bez zastanowienia, pchając się pod lufy karabinów - tak jak w Star Wars. W Rambo robią dużo żeby przeżyć, no ale cóż... ich kraj zadarł z Rambo. W Star Wars są jak lemingi. I dlatego tam śmierć jest bardzo trywializowana.
Bo ogólnie wszystko rozbija się o motywację. To jest właśnie magiczne słowo - MOTYWACJA, a nie konwencja. Nie uwierzę, nie spodoba mi się pokazywanie że grupa lemingów pcha się pod lufy jakby nie ceniła własnego życia. Nie widać po nich strachu, ba, nawet niepokoju. W filmie nie potrzeba dwugodzinnego wprowadzenia opisującego każdą ofiarę. Wystarczy dosłownie moment na pokazanie skutku tego, że ktoś umarł - wahanie, strach, żal u innych. W Bondzie masa kaczek na odstrzał wybiega z drzwi. Pada jeden, drugi, czterdziesty, ale reszta bez zastanowienia, bez emocji biegnie dalej, bo co prawda właśnie Bond wykończył czterdziestu moich kumpli, ale może mnie się uda! To jest głupota.
Jakie są cechy dobrego filmu wojennego? Weźmy dla przykładu najlepsze - Black Hawk Down i Szeregowiec Ryan. Jest tam masa akcji, ale jest pokazane też to, co dzieje się po niej, a nawet w jej trakcie, z ludźmi. I nie tylko z naszymi bohaterami (mowa tu o Ryanie, lemingowatość wrogów w BHD też jest wkurzająca, ale nie aż tak jak w Bondzie czy SW). W Ryanie mamy świetny wątek uratowanego przed egzekucją Niemca - zajmuje to dwie minuty czasu ekranowego, a całkowicie ukazuje wagę zabijania, mimo że przeciwnicy są przecież anonimowi. Spielberg pokazał, że Niemcy to też ludzie, a nie odlewane taśmowo manekiny.
I, kurna, nawet Austin Powers lepiej znaczenie śmierci zasygnalizował niż film, który parodiuje...
A, co do Świętych z Bostonu - Mental czepia się samego "fajnego" zabijania, to fakt, można się czepić, ALE. Ale w tym filmie śmierć też jest uzasadniona, więc do tematu trochę nie pasuje. Przestępcy proszą o litość, nie chcą ginąć, nie pchają się pod lufy. Ich śmierć coś ZNACZY, nie jest wypełnieniem tła. Łapiecie o co mi chodzi?
Sceny typu 007 czy Shooter (lepszy przykład) mają sens o tyle, o ile widz zacznie postrzegać głównego bohatera jako Dobrego, który walczy ze (uogólnionym) Złem – tak najprościej można to ująć. Zło zawsze musi mieć konkretną twarz, wtedy Zło przelewa się automatycznie na jego popleczników. To że ktoś dostrzega pewne niewygodne niuanse podobnych scen, jakiegoś typu „egzystencjalne nieścisłości” nie jest dowodem na czepialstwo i niedorzeczność wywodów, a zwróceniem uwagi na problematyczność sytuacji, która domaga się większego niż zwykle pomyślunku. Bezmyślność, bezrefleksyjność jest najgorsza – przyjmując prostacki tryb myślenia niektórych twórców łatwo można się wpisać w prymitywne postrzeganie świata, które z widzów stara się zrobić bezwolnych idiotów śliniących się na widok akcji. Tak jak Rambo II lub III – filmy w gruncie rzeczy bzdurne – inaczej niż jedynka – ale przyjemne z tego powodu, że nie angażujące zbyt wielu szarych komórek. czy świadczy to przeciwko filmowi? Nie wiem. Wiem, że mam sentymenty, a one są czasami silniejsze niż zdrowy rozsądek. Sam się lubię poślinić, ale nie dlatego, że akcja jest, tylko dlatego że akcja jest sensownie motywowana, nawet ta cholerną konwencją, nawet jeśli jest to film ogólnie kiepski (Święci). I dlatego zgodzę się z Wojskowym, choć jednocześnie nie zgodzę, bo jestem niekonsekwentny - za bardzo dewaluacją śmierci w filmie się nie przejmuję (już raczej podniecam się sensem przemocy, ale to trochę inna bajka).
To tak jakby zastanawiać się, czemu facet puka typiarę w filmie porno- przecież oni dopiero się spotkali: gdzie ich pierwsza randka, nieśmiałe spojrzenia, pierwszy pocałunek i trzymanie się za rękę .
Ci kolesie w Bondzie są z założenia źli i chcą doprowadzić do przejęcia kontroli nad światem, albo służą złej sprawie (chronią terorystów itd) i stając na drodze Jamesowi chcą się przyczynić do rozprzestrzenienia się owego zła. Bond ma licencję na zabijanie i sprząta oprychów. Nowy Bond jest pod tym względem lepszy: zabija tylko żołnierzy w ambasadzie, w której ukrywa się terrorysta, dźga złego karciarza, paru czarnych oprychów na schodach i kilku innych bad guyów, którzy pierwsi otworzyli do niego ogień. Ogólnie wygląda to tak, że świat nie ucierpiał na ich śmierci.
Są oczywiście filmy, w których reżyser bez wyczucia operuje kosą. Takim przykładem jest w moim odczuciu "Osaczony" z Willisem, gdzie z mrocznym, rzekłbym noir, klimatem kontrastują debilne zgony i prostackie pomiatanie życiem ludzi do tego stopnia, że aż mnie zniesmaczyło.
W Ryanie mamy świetny wątek uratowanego przed egzekucją Niemca - zajmuje to dwie minuty czasu ekranowego, a całkowicie ukazuje wagę zabijania, mimo że przeciwnicy są przecież anonimowi. Spielberg pokazał, że Niemcy to też ludzie, a nie odlewane taśmowo manekiny.
Ale ten Niemiec później SPOJLER później podrzynał im gardła i strzelał jak do kaczek, więc Spielberg pokazał chyba coś odwrotnego. /SPOJLER
Ani nie podrzynał gardeł, ani nie strzelał jak do kaczek - nie przesadzajmy. Zresztą to bez znaczenia, ważne że pokazano że wróg to coś więcej niż tarcza strzelnicza.
Military, piszesz Rambo - wojna. A co z pierwszą częścią?
A co z Czasem apokalipsy? Albo Plutonem? Setki skośnych, anonimowych żółtych dzikusów rozrywane seriami z karabinów maszynowych albo zalewane falami napalmu. I co? Nic.
bo te filmy właśnie o tym są. o pustce.
A co z Czasem apokalipsy? Albo Plutonem? Setki skośnych, anonimowych żółtych dzikusów rozrywane seriami z karabinów maszynowych albo zalewane falami napalmu. I co? Nic.
To akurat sa przyklady filmow o glupocie wojny gdzie takie cos naprawde ma miejsce.
Military, piszesz Rambo - wojna. A co z pierwszą częścią?
W pierwszej części ginie JEDNA (słownie JEDNA) osoba, na dodatek PRZYPADKOWO. Ludzie, oglądajcie filmy zanim o nich napiszecie.
W wersji reżyserskiej dwie.
Nie no, to całkowicie zmienia postać rzeczy.
Czyżby dir cut miał alternatywne zakończenie? Gdzie można go dostać?
Bez kitu, chyba sobie naprawdę muszę przypomnieć, bo przyznaję że dawno widziałem. Ale scenę z 'pułapkami' dość wyraźnie widzę. Aż dziwne że tylko jeden trup.
I to nie w scenie z pułapkami.
Bezsensowne zabijanie pokazane tak otwarcie jak w bondach mi zwisa. Nikt nikogo nie oszukuje. Cholernie boli mnie za motyw z filmów 'poważniejszych', w których to coś takiego występować nie powinno. Np. Matrix. Główny hero wchodzi do słynnego 'lobby' jedzie serią po bogu ducha winnym policjancie, potem wyżyna cały oddział SWAT. Rozumiem że co Swatowcy to Swatowcy, po nogach im by nie mógł strzelać ale najgorzej z tymi policjantami. Każdy 'normalny' człowiek zabity w Matrixie to bogu ducha winna osoba, która nie ma pojęcie o misji Neo i nie wie że sama jest bateryjką. Bohater w ogóle się nad tym nie zastanawia, ani linijki dialogu na ten temat. Takie przypadki to imo. problemy a nie, umowne Bondy.
a czy ci gliniarze nie byli przypadkiem projekcją macierzy? nie pamiętam filmu i nie chce pamiętać. tak tylko pytam.
Glut, wiesz że nigdy o tym nie pomyślałem? To rzeczywiście dziwne. Neo walczy o wyzwolenie niewinnych ludzi spod władzy maszyn... pozbawiając niewinnych ludzi życia. Wrooooooong!
Chociaż z drugiej strony Mental zapytał o ciekawą rzecz, w końcu po akcji nie widać ani jednego ciała.
Nooo, z tego co pamiętam jedynymi tworami macierzy w jedynce byli agenci.
ta scena od początku wydawała mi się zbyt cyniczna jak na tak dziecinny filmik. twórcy na pewno zostawili sobie furtke bezpieczeństwa na wypadek, gdyby jakaś matka przyprowadziła swojego zalanego łzami syna i zaczęła wrzeszczaeć: "Dlaczego zabiliście tych policjantów?! Dlaczego!?! Patrzcie, do jakiego stanu doprowadziliście mojego małego Gieferga, łotry wstrętne!" :)
Ale policjant przy bramce nie zachowywał się jak maszyna tylko jak znudzony swoją robotą krawężnik. Gdyby był agentem to by takiej głupoty nie zrobił i nie gadał do kolesia odzianego w dłuuugi czarny płaszcz jak do szarego zjadacza chleba. :)
Policjanci to ludzie. Morfeusz gadal cos w stylu 'niektorzy sa tak zżyci z systemem, ze staja w jego obronie.'
Matrix jest bardziej naiwny nawet jak na czestokroc naiwne standarty s-f, gatunku za ktorym nie za bardzo przepadam :)
Nie uwierzę, nie spodoba mi się pokazywanie że grupa lemingów pcha się pod lufy jakby nie ceniła własnego życia. Nie widać po nich strachu, ba, nawet niepokoju.
A to troche co innego. Mniej mi to podchodzi pod dewaluacje smierci, bardziej pod zwykla logike czy zdrowy rozsadek. Mnie samego zreszta dotknela podobna mysl kiedy ogladalem strzelanine z Robocopa:
http://www.fhmonline.com/articles-5008.asp?page=4
Pierwszych dziesieciu sprobuje zabic Robocopa i polegnie - ok. Ale czemu nastepnej dziesiatce czy jeszcze kolejnej nie przyjdzie w ogole do glowy, ze kolesia ubic sie nie da, sami gina jak kaczki na strzelnicy i najlepiej zrobiliby biorac dupe w troki?
W tak ironicznych filmach jak te Verhoevena akurat jak dla mnie obowiązują nieco inne zasady.
W tej scenie ironii akurat nie wykryto. Powazna strzelanka, ot co.
Ale film aż kipi od przesadzonych scen śmierci. I ta śmierć nie jest bez znaczenia - bo po pierwsze że zabity nie pcha się pod lufę, to wydarzenie służy pchnięciu fabuły.
Rzecz w tym, ze tam cala ta bandycka zgraja wyglada tak, jakby pchala sie pod lufe. :) W rzadku, po kolei, do ostrzalu. No ale ok, moze zostawmy juz ten przyklad. ;)
Nie zrozum mnie źle - nie mam nic przeciw brutalności w filmie, a wręcz ją lubię. I lubię filmy o zabijaniu, ale musi ono być uzasadnione, a nie jak w Bondzie - koszenie manekinów w tle na skalę ludobójstwa.
W Bondzie jest to uzasadnione: trzeba zlikwidowac Zlego, ale zeby sie do niego dostac, trzeba najpierw zlikwidowac jego slugusow.
Którzy bez wahania i bez myślenia pchają się pod lufę, nie mając nic przeciwko śmierci (i TO jest clue programu ), nie wyrażając bólu itp.
Jeśli robocop rozwali członka zarządu OCP, to dzięki temu widzimy po pierwsze stosunek OCP do ludzkiego życia, po drugie wadliwe działanie robota, po trzecie cel przyświecający firmie: zarobić, nieważne jakim kosztem. I dlatego właśnie ukazanie rozstrzeliwania jako czynności brutalnej jest uzasadnione. Masowe rezanie wrogów przez Bonda nic do filmu nie wnosi (równie dobrze tych wrogów mogło by nie być, są tylko wypełniaczem tła i czasu, a głównym zagrożeniem są "bossowie") i dlatego ukazywanie takiej śmierci - bezsensownej, beznamiętnej, przyjmowanej bez zastanowienia i bez wahania - jest złe. Bo w filmie każda śmierć powinna być sensowna - czy to służąc wprowadzeniu postaci, czy to rozwinięciu fabuły, czy to służąc ukazaniu bezsensu zabijania.
Idąc za przypomnieniem Gluta:
http://youtube.com/watch?v=n6lzEhoXads
niech odpowie cytat z Clerks:
You know, any contractor willing to work on that Death Star knew the risks. If they were killed, it was their own fault. A roofer listens to this...(taps his heart) not his wallet.
O w pytę. Mefisto był pierwszy.
Ale ludzie wolą oglądać filmiki niż czytać długie wywody jak ten Mefisto. :)