ďťż

wika

Wyobraźcie sobie 20-to latka, który stanął przed bramą z napisem "Wojsko Polskie" w Ciechanowie w październiku roku 1983. Byłem przerażony.
Wzięli nas do fryzjera, fryzura nazywała się 720 (dni służby). Dzisiaj taką fryzurę nosi większość młodzieży, wtedy było wiadomo, kryminalista lub żołnierz.
Pierwszy posiłek:
Chyba wodzowie nie byli przygotowani. Jak dziś pamniętam, Tłusty kotlet mielony, kromki chleba, kompot z rabarbaru.
Wydanie mundurów:
Po tym wydaniu, wymienialiśmy się oporządzeniem, bytami, bluzami, spodniami jeszcze parę dni.
Zaznaczam że przez 3-4 dni nic się nie działo.
Siedzieliśmy na kompanii, kaprale uczyli nas szyków, komend, itd.
Micha:
W ciągu dwóch tygodni tak schudłem, że pas od "moro" dociągnięty do końca, a kaprale robili mi jeszcze ze trzy obroty.
Ćwiczenia:
Związane z michą. Śniadanie o 6:30 obiad o 17:30. W międzyczasie place taktyczne.
Ciekawostki;
Pobór był w środę, w czwartek na kocach, wniesiony został Józek Maciczka, góral z Nowego Targu.Trzeźwiał do czwartku. Ale podobno takie są tradycje u Górali.


widiowy63,


Wyobraźcie sobie 19-to latka, który stanął przed bramą z napisem "Wojsko Polskie"


Pamiętam jak dziś, że gdy wysiedliśmy z pociągu, wpierw jeszcze poszliśmy na "jednego" do jakiejś przydworcowej knajpy - na te smutki, na te żale.....
Potem kazaliśmy wezwać sobie warszawskie taksówki i z odpowiednią dla wojska pompą, podjechaliśmy pod jednostkę.
Taksówkarz wysadził nas obok BOR-u, czyli jakieś 200m. od jednostki.
Właśnie ruszyliśmy w miejsce swojego (jak się potem okazało), 2,5-letniego miejsca pobyt...gdy zauważyliśmy, że w naszą stronę pędzi niczym stado Bizonów, grupa kilkunastu poborowych.
Jeden z nich mijając nas zawołał:

"Spie....oni tam na nas czekają!!! "...no, a my ruszyliśmy za nimi.
Po przebiegnięciu kilkuset metrów, zacząłem się zastanawiać:
- a gdzie my właściwie biegniemy?...i przed kim?...czym?...uciekamy?...
No, dość na tym, że udało mi się zatrzymać to spłoszone "stado"...
Tu podjęliśmy decyzję - trza jeszcze po "jednym", bo kto wie, kiedy będzie znów okazja?...

Wypiliśmy, w czachach zadymiło, odwaga wróciła...no i dawaj do jednostki.
Na bramie jednostki widniał napis:

"Witamy młodych poborowych!".

Po przejściu bramy, gdy obejrzałem się za siebie, zauważyłem, że napis z drugiej strony głosi:

"Mamy was!!!...".
No, muszę przyznać, że zrobiło mi się jakoś "dziwnie"...

Potem się zaczęło:

- najpierw fryzjer i owa fryzura - model 720, czyli, krótko - aczkolwiek wysoko!...
Kiedy zobaczyłem mojego kolegę Piotra, z którym chodziłem do szkoły z tą fryzurą, zacząłem niemal krzyczeć do niego:
"Chłopie, co ci jest?...oskalpowano cię, a ty nic nie mówisz?"...co się działo, gdy zobaczyłem siebie w lustrze po tych "obstrzyżynach" - umownie przemilczę.

Najgorzej w tym pierwszym dniu było jednak w dwóch miejscach;

- pierwszym była wojskowa łaźnia, do której nas spędzono niczym więźniów w KL Auschwitz.
Do tego znalazł się jeszcze "operator" wody, który jak na kretyna przystało traktował nas na przemian zimną i gorącą wodą, mając przy tym ubaw po pachy.
Dalej było pakowanie "cywilek" do dużych papierowych worków, z którymi to chodziliśmy rozebrani do naga od jednego żołnierza do drugiego, słuchając niewybrednych uwag pod własnymi adresami.

Potem było prawie tak samo jak opowiada widiowy63.
Rzucanie bielizny i "moro" jak leciało.
Mnie trafiła się bluza w miarę, ale spodnie mógłbym wiązać pod szyją, a i tak jeszcze wlokłyby się po ziemi.
Jednak już na kompanii mogliśmy się powymieniać owym "mieniem", zaś resztę dopasował szef kompanii, który był porządnym człekiem.

No i drugi szok spotkał mnie na palarni, gdy kapral pozwolił nam zapalić przed snem .

Otóż na tej prymitywnej palarni stało takie duże lustro, do którego w pewnym momencie podszedłem ubrany w pasiastą wojskową pidżamę.
Gdy zobaczyłem tam "jakiegoś" faceta z wygoloną głową, wychudłego, bladego, palącego papierosa, który wydawał się być grubszy od właściciela, pomyślałem....ja naprawdę trafiłem do Auschwitz!!! .

Że się nie poryczałem, to chyba tylko, dlatego, że było mi trochę wstyd przed płaczącymi niektórymi kolegami, którym nerwy całkiem puściły i łzy lały im się niemal po plecach.

Rano na drugi dzień nie poznałem swojego kolegi, którego znałem przez lata, a przez całą noc budziłem się w strachu, że spadnę z tego cholernego piętrowego łoża, bo na czymś takim do tej pory nigdy nie spałem.

I wreszcie jeszcze jeden (jakże pouczający) moment z pierwszych moich chwil w wojsku;

- Szliśmy właśnie na śniadanie całą naszą unitarną kompanią - starsze wojsko przyglądało nam się ciekawie....
I w pewnym momencie ktoś zawołał w naszą stronę:
- a ileż tam do cywileczka zostało?....no, a ja odpowiedziałem natychmiast - 720!!! ....przeżyłem dzięki pewnemu majorowi, którego nigdy potem nie poznałem bliżej, a który zjawił się w tym właściwym dla mnie czasie, we właściwym dla mnie miejscu.

Każdemu, kto był w wojsku nie muszę dodatkowo tłumaczyć, jak reaguje rezerwa na taką cyfrę.

Pamiętam ten język "łacińsko - suahili" którym mnie niemal przytłoczono.
Zaczęło się.wpierw od całkowitej ciszy, która świadczyła chyba o tym, że rezerwie mowę chwyciło....

Potem się zaczęło:

- ożesz!!!!!!! ....ty kocie!!!....ty, futrzaku za..... ... hełm sobie ubierz , bo ci ta cyfra łeb może rozerwać!!!...no nie!!!...panowie rezerwiści wy to słyszycie i nie grzmicie?!!!....

I pewnie byłoby "cięcie kity" na środku drogi, gdyby nie ten major, który rozpędził to rozwścieczone "towarzystwo" jedną właściwie komendą.

To może tyla na początek.

Pozdrawiam.

Rano na drugi dzień nie poznałem swojego kolegi, którego znałem przez lata,
No Ty nie poznałeś kolegi, ja samego siebie. Spojrzałem w lustro i pomyślałem że ktoś stoi obok mnie
Zaprawy poranne:
Na kompanii było trzech kaprali. Dwóch szajbusów, na szczęście dla nas nie mieli kondycji.
Ale pech był z tym trzecim. W sumie jako człowiek najlepszy z nich ale.....
Okazało się że w cywilu trenował biegi średniodystansowe.
Jak my wyglądaliśmy po takiej zaprawie, języki po pas, brak oddechu tylko płakać.
Jedzenie:
Fatalne do tego za mało i zbyt długi czas pomiędzy śniadaniem a obiadem. Nigdy w życiu nie byłem taki wygłodzony.
Pamiętam jak po dwóch tygodniach przyjechali Rodzice na odwiedziny.
Przywieźli trzy porcje obiadowe, dla siebie i dla mnie.Gdy kończyłem trzecią, patrzą syn głodny, zaczęli robić dla siebie kanapki. Po zjedzeniu wszystkich, zatrzymałem się dopiero w połowie ciasta.
Mogę tylko ci współczuć widiowy63 tego fatalnego żarcia (bo tak to chyba potrzeba nazwać, by nie obrażać jedzenia).
Będąc w wojsku nasłuchałem się o tych głodowych racjach w niektórych jednostkach wojskowych.
Miałem jednak nadzieję, że tyczyło to tylko owych trzeciorzędowych formacji np. takich jak te "sławne" Bataliony Inżynieryjno - Budowlane (BIB), lub jakoweś pomniejsze jednostki wsparcia technicznego.
Jeden z moich znajomych, który służył w jednym z BIB-ów, opowiadał o tych słonych śledziach prosto z beczek, którymi ich raczono niemal codziennie.
Podobno taki śledź miał takie "zdolności manewru", że gdy walnęło się nim o jedną ścianę, to potrafił się odbić od trzech pozostałych i z powrotem trafiał na talerz żołnierza.

W mojej jednostce karmiono nas nad wyraz dobrze - myśmy właściwie poniekąd tęsknili za takimi śledziami.
Na dodatek mieliśmy podwyższony żołd w stosunku do jednostek monowskich, "aż" o ponad ówczesne 2 złote.

Jako szeregowy dostawałem żołdu 197zł.i bodaj 30gr?. (w jednostkach MON żołd wynosił wówczas u szeregowego - 170zł.), zaś po awansie mój żołd wynosił 227zł. 70gr.
W momencie przedłużenia służby mój żołd wynosił - 2.227zł. 70gr....i taki żołd dostawałem przez ostatnie pół roku służby.

Jeśli chodzi o kaprali, to muszę powiedzieć, że miałem wyjątkowe szczęście.
Na "unitarce" moim dowódcą drużyny był kapral z Warszawy, który był świetnym człowiekiem.
Niestety, jeszcze w czasie unitarki przeniesiono go na Kompanię Transportową, na którą trafiłem po unitarce, a tam już ten sam kapral nie był tym, jakim go znaliśmy z unitarki - zgłupiał doszczętnie przy rezerwistach i dał nam nieraz dobrze do wiwatu!...

Jednak przez większość służby moim dowódcą drużyny był kapral Romanowski z Zambrowa.
Specjalnie podaję jego nazwisko, bo był to naprawdę wspaniały człowiek.
Przez cały czas swojej służby potrafił być porządnym gościem i mądrym dowódcą - i nigdy nie brał udziału w tępieniu kotów czy swoich podwładnych - przeciwnie, nieraz nas bronił przed kretynami, za co jestem mu wdzięczny do dziś i mam nadzieję, że wiedzie mu się jak najlepiej!.

Inaczej było w przypadku kaprali, z których jeden nazywał się Głąbica, zaś drugiego nazywano "Efendi".
Ten ostatni był z Oświęcimia, niestety nie pamiętam jego nazwiska.
Obaj byli świrami uwielbiającymi znęcać się nad młodym wojskiem.
Ów Głąbica miał w zwyczaju zadręczać nas po ciężkich dniach ćwiczeń w czasie unitarki.

Otóż wchodził on po capstrzyku na salę i mówił:

"Dobranoc wojsko" - jeśli koś powiedział "dobranoc obywatelu kapralu", wówczas padała komenda:

- z łóżeczek raz!!!....i na korytarz....a na korytarzu trzeba było przeważnie odwalić 100 pełnych pompek za rzekome rozmowy po capstrzyku (jeśli ktoś robił pompki za płytko, wówczas "pan" kapral kazał przynieść żołnierzowi plecak wyładowany cegłami).

Po tychże, co najmniej 100 pompkach, wracaliśmy na salę ledwo żywi - wówczas ów kapral wchodził za nami na salę ponownie, i ponownie powiadał:

"Dobranoc wojsko"...
Oczywiście już nikt mu nie odpowiadał...wtedy on na to;

"Co jest k....?, wojsko gniewa się na obywatela kaprala?...z łóżeczek raz!!!....i na korytarz..." - dalej nie muszę mówić szczegółowo, dość na tym, że ilość pompek podwajał nam o 100%....i tak bywało nieraz całymi nocami.

Pamiętam jak w którąś niedzielę dowódca kompanii pozwolił nam przebrać się w dresy i wypoczywać po ciężkim tygodniu intensywnych ćwiczeń, leżąc przez cały dzień na łóżkach.
Wówczas ów Głąbica i "Efendi", na przemian wychodzili, i wchodzili na salę - a jak wiadomo, żołnierz na widok wyższego stopniem ma stanąć w pozycji baczność i kiedy trzeba, meldować, co trzeba.
Już po którymś ich wyjściu i wejściu trzeba się było ubrać w moro i dać sobie spokój z łóżkiem, bo zrobiło się bez sensu.

To może tyle w ramach wstępu do "szkolenia" kotów, żeby nazbyt nie straszyć naszych ewentualnych, młodych poborowych.

Pozdrawiam.


Z dużym zaciekawieniem czytam Wasze wspomnienia panowie. Momentami nie starcza mi wyobraźni, ale cóż ja kobieta o wojsku wiedzieć mogę

Na podstawie wiadomości zebranych od osób, które swoją służbę przebyły w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych dochodzę do wniosku, iż znacznie różni się ona od opisanej w tych wspomnieniach . Nie wspomnę już o poborowych z nowego tysiąclecia..
Czyżby wojsko przeszło tak wielkie przeobrażenie? Obecnie poborowi nie maja chyba powodu do obaw bo służba jest znacznie krótsza i lżejsza.
Dla mnie a uważam że poprze mnie Ra, śmieszne jest że we współczesnym wojsku jest jeszcze "fala". Taki "dziadek" po trzech miesiącach służby. Ja nie miałem nawet "przycinki".
A jeszcze jedno RA. Jak wy w wojskach Nadwiślańskich odróżnialiście fale.
Te oficerki, wysokie wyłogi, sam widziałem wielu tych żołnierzy, ale nie potrafiłem określić.
widiowy63,


Dla mnie a uważam że poprze mnie Ra, śmieszne jest że we współczesnym wojsku jest jeszcze "fala". Taki "dziadek" po trzech miesiącach służby.

Oczywiście popieram to w całej rozciągłości.
Cóż to za "dziadek" z trzema miechami służby za sobą?...toż to "futro" i to na dodatek nie otrzepane!...
Za moich czasów z taką cyfrą to było "kocisko" wręcz niemiłosierne.
Przyjrzyjmy się tej obecnej "fali" i zastanówmy - ile ona ma wspólnego z tą z przeszłości?...no, moim zdaniem właściwie nic.
Dziś "falą" nazywa się tych żołnierzy którym za moich czasów co rusz rezerwa "kity obcinała", żeby ich sobie drzwiami nie przytrzaskiwali .
Zresztą - co to za rezerwista, który idąc do wojska ojcem zostaje, a na chrzciny własnego dziecka wraca już jako cywil?...toż to jakaś kpina!...a ja znam takie przypadki.
Kiedyś służba w wojsku trwała co najmniej dwa lata, a jeszcze zastanawiano się czy jej nie przedłużyć?...


Ja nie miałem nawet "przycinki".

U nas cięli kitę na: 150 - 100 - 50 - 38 (numer ulicy przy której znajdowała się nasza jednostka)..no i na "0" (zero), czyli pasowanie na "wicka".

Pamiętam jak pasowano na "wicka", ja byłem w trasie ze swoim szefem.
Przyjechałem zdrowo po północy, a tu rano moja rezerwka do cywila wychodzi
Trzeba więc było obudzić prześwietną rezerwę, przeprosić, ładnie poprosić o przycięcie "kitki", polać po jednym (flaszę wódy musiało się mieć ), potem zbierało się lanie...i wówczas szanownego wicerezerwisty już raczej nikt nie ruszał - a i szacunek u swojego rocznika się miało.


Jak wy w wojskach Nadwiślańskich odróżnialiście fale.
Te oficerki, wysokie wyłogi, sam widziałem wielu tych żołnierzy, ale nie potrafiłem określić.


U nas rezerwę rozróżniało się głównie po orzełku na czapce który miał podgięte skrzydła (do lotu ) i głowę przekręconą w przód (orzeł rezerwisty musiał widzieć tą piękną cyferkę jaka pozostawała do upragnionej wolności ).
Wicerezerwiści mogli tylko troszeczkę podgiąć skrzydła orzełkowi, ale głowę musiał mieć jakby przykleją do czapki(bo na widok 3 (trójki) z przodu mógłby się załamać )...o kotach nie wspomnę.

Cała reszta to było zazwyczaj tzw. "siodełko" w które była uformowana czapka rezerwisty, zwężone bryczesy (owe znane poszerzane górą spodnie jak u oficerów sprzed wojny), oficerki z zaznaczonymi wyraźnie ostrogami...i stopnie oraz odznaczenia na mundurze - wzorka żołnierza, odznaka W.OS.F., plakietka specjalizacji wojskowej, sznur przodującego pododdziału...i parę innych drobniejszych szczegółów które rozróżniali właściwie tylko żołnierze naszej formacji.

Jeśli chodziło o pasy (nosiliśmy przy wyjściówkach pasy oficerskie), to te musiały być dociągnięte jak u młodego wojska, zaś mundur musiał być dopięty na ostatni guzik, wraz z kołnierzem zdobionym w patki formacji MSW zapiętym nawet na tzw. "konika" .
Właśnie w tym zwyczaju żołnierze MSW starszego rocznika nie uznawali popuszczonych pasów, poluzowanych opinaczy (w oficerkach zresztą opinaczy nie było), czy zdeformowanej byle jak czapki na głowie.
Żołnierz formacji Nadwiślańskich musiał wręcz świecić...i tak też było.
Każdy kto miał choćby pobrudzone buty, nie miał się po co pokazywać zarówno kolegom, jak i kadrze zawodowej na oczy.

Jak wiadomo, była to jednostka reprezentacyjno - ochronna i nie było mowy o jakichkolwiek zaniedbaniach.
Minęło już tyle lat, a ja nadal sam prasuję swoje spodnie i sam czyszczę zarówno sobie, jak i moim domownikom buty, bo nikt nie robi tego lepiej ode mnie....ot pozostałości po dyscyplinie wojskowej które są już nie do zapomnienia.

Pozdrawiam.

P.S.

Kiedy ja byłem w wojsku, to na lewych ramionach munduru nosiliśmy tylko plakietki żołnierza specjalisty (jeśli ktoś taką posiadał).
Niedługo potem wprowadzono we wszystkich jednostkach Nadwiślańskich takie oto plakietki rozpoznawcze jak poniżej.
Bo trzeba wiedzieć, że np. żołnierze pułku bieszczadzkiego MSW nosili mundury takie jak żołnierze MON - tylko granatowe otoki na czapkach mówiły do jakiej formacji należą.
..takie właśnie plakietki wprowadzono - pewnie dlatego, że na Nadwiślańskich mundurach wyjściowych czy galowych nie było tzw. "korpusówek" jakie widniały na mundurach formacji MON.

Pozdrawiam.
Dziwny to był pułk w tym Ciechanowie. trzeci pułk Dywizji Kościuszkowskiej. Dlatego miałem żółty otok. Ale w jednostce była większość żołnierzy w mundurach stalowych, lotniczych.
Dowódcą pułku był kapitan, jego zastępcami do spraw: politycznych, technicznych i liniowych byli podpułkownicy.
Taktyka.
Zajęcia na ogół odbywały się na terenie jednostki. Moja kompania, nazywana Wsparcia, była przeznaczona do tego, że po unitarce i tak jest parcelowana po jednostkach w całej Polsce.
Nie za bardzo onas nawet dbali. Swojego dowódcę kompanii widziałe wszystkiego ze trzy może cztery razy.
Okopywanie się do pozycji leżąc.
Przypominam że była to zima, zamarznięta ziemia.
Ale kilka godzin wcześniej, natym samym polu, okopywała się kompania szkolna (przyszli kaprale). Trzeba było znależć sobie taki naruszony kopczyk ziemi.
Udało się
W zasadzie kompanią zajmowali się "bażanty".
Zaprawy:
Któregoś dnia obudziłem się z lekką gorączką i bólem gardła.
Po zaprawie porannej pomyślałem -trzeba się dostać na izbę chorych.
Napiłem się lodowatej wody i co?
Przeszło jak ręką odjął
P.S
witaj RA.
Czy na ul.Podchorążych była strzelnica, czy was gdzieś wywozili?
widiowy63,


Czy na ul.Podchorążych była strzelnica, czy was gdzieś wywozili?

Na terenie mojej jednostki była mała, kryta strzelnica, ale tam ćwiczyła głównie kadra zawodowa i bodaj rusznikarze którzy przestrzeliwali broń po naprawie (przeważnie chyba krótką?), bo jak pewnie pamiętasz z wykładów o danych technicznych i osiągach karabinu KBK-AK, to do strzelania z tej broni potrzebne były odpowiednie warunki.

My na strzelanie tak "ślepe", jak i ostre z "kałachów" chodziliśmy (czasem nas zawożono), na taki mały poligon który mieścił się w Warszawie na Siekierkach, zaś na rzut granatem jeździliśmy do Rembertowa, gdzie były przygotowane odpowiednie transzeje.
Z tym Rembertowem wiąże się pewna bardzo nieprzyjemna dla mnie historia jaką tam przeżyłem, ale to już rzecz na inną okazję.

widiowy63,


Dowódcą pułku był kapitan, jego zastępcami do spraw: politycznych, technicznych i liniowych byli podpułkownicy.

Oj...chyba mocno zaniżyłeś swojemu wodzowi stopień.
To byłby chyba pierwszy przypadek w historii naszej armii, gdy kapitan dowodził podpułkownikami.

Pozdrawiam.
Być może pamięć mnie trochę zawodzi, ale to jedanak był chyba kapitan. No major mi nie pasuje. To był kapitan. Też się temu w tych czasach dziwiliśmy. No ale" młody zawsze zdziwiony".
Ciekawostki:
W pułku był pluton szkolny dla kprali z Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Ppolskiego.
Sam uważałem że musztra jest ciężka i niepotrzebna, ale gdy popatrzyło się na tych chłopaków, którzy tupali non stop, to to wszystko to jest "pryszcz".
Kąpiele:
Raz w tygodniu był prysznic. Taki ogólnopółkowy, na zmianę. Od mojej kompanii tak ze 300 metrów. Pamiętajcie że była to zima ok.20 stopni.
Do łaźni szło się tylko w dresach i bieliźnie. Po wykąpaniu, trzeba było wrócić.
Kolejne pytanie RA.
Kiedy wy chodziliście w "moro" a kiedy w wyjściówkach?
Jakaś specyfika służby?
widiowy63,


Kiedy wy chodziliście w "moro" a kiedy w wyjściówkach?
Jakaś specyfika służby?


Właściwie mundur wyjściowy obowiązywał głównie podczas wykonywania większości obowiązków służbowych poza terenem jednostki (z wyjątkiem ćwiczeń, szkoleń, taktyki...).
Wyjątek stanowili żołnierze - kierowcy, którzy byli do dyspozycji wyższych oficerów MSW - ci niemal nie wychodzili z mundurów wyjściowych.
Tym kolegom współczuliśmy chyba najbardziej, a to dlatego, że latem tzw. "oblamówka" którą był obszywany ciasny kołnierz munduru od wewnątrz - wręcz przyklejała się pod wpływem ciepła do szyi, zaś podczas zimowych mrozów do owej szyi przymarzała.
Ja byłem kierowcą dyspozycyjnym, więc w "wyjściówce" chodziłem nieco rzadziej niż powyżsi.
Do tego nasze oficerki robione z dość cienkiej skóry - latem parzyły w nogi, a zimą mroziło w nich tak, że ani ciepłe skarpety, ani nawet onuce nie pomagały.

Dodatkowo o tym, jaki mundur miałem założyć decydował, albo mój dysponent, albo dowódca kompanii lub plutonu.
Jeśli ktoś przyjeżdżał do żołnierza w odwiedziny, to od oficera dyżurnego zależało czy, na Izbę Odwiedzin szło się w "moro"?...czy w "wyjściówce"?.

Jeśli chodzi o musztrę, to w mojej jednostce właściwie był to niekończący się rytuał.
Co najmniej raz dziennie ćwiczyliśmy, bądź to na placu defiladowym który znajdował się na terenie jednostki, bądź przed batalionem, gdzie zamontowane były olbrzymie lustra, owe marsze, zwroty, ruszanie kolumną z miejsca, zatrzymanie, baczność, spocznij....itp.
Dwa razy w tygodniu były na terenie jednostki ( w tym co najmniej raz w miesiącu z udziałem naszego generała), twz. "rozprowadzenia", podczas których cała Brygada podzielona na kompanie, defilowała przed dowództwem stojącym na trybunie honorowej.
Podczas tych defilad przez cały czas byliśmy oceniani przez oficerów z tzw. "szkoleniówki" - jeśli kompania przemaszerowała źle, wówczas dostawaliśmy dodatkowe godziny karne na ćwiczenia z musztry.

A przecież nasze wysiłki odnośnie musztry nie były aż tak ciężkie, jak w przypadku naszej wewnętrznej kompanii reprezentacyjnej którą posiadaliśmy na terenie jednostki podobnie jak orkiestrę, która znana była w całym okręgu...i nie tylko....ech...te chłopaki to wiedzieli że żyją....

Napisałem o tym dlatego, że w MSW właściwie wszystko robiło się na baczność i pod baczność wszystko było ustawione.

Komendę baczność wykonywało się stukając (raz) wewnętrzną częścią obcasów oficerek, zaś na komendę spocznij, uderzało się lewą stopą wysuniętą lekko do przodu o ziemię, potem stukało się obcasami i pozostawało na powrót w pozycji baczność...
Różnica pomiędzy komendą baczność, a spocznij polegała na tym, że na spocznij można było się w szeregu poruszyć, poprawić broń, plecak, mundur...zaś na baczność można było tylko oddychać...i to raczej równo!!!...
A owe czynności w wykonywaniu poszczególnych komend musiało być słychać i to głośno, bo jak mawiał szef kompanii:

"Te siedem blach regulaminowo przybitych w podeszwie każdego "oficerka", nie są tam po to, żeby wam się nóżki nie ślizgały - panienki!!! ".

Podczas szkoleń z musztry młodemu wojsku opowiadano często o pewnym dzielnym żołnierzu któremu, gdy wydano kiedyś komendę baczność!!...i zapomniano o nim - to wówczas gdy sobie o nim przypomniano i odnaleziono go....

Ten - stał tam nadal....korzenie zapuścił!!!....pąkami i kwieciem w górę wystrzelił!!!...mundur mchem mu porósł!!!....ale stał!!!....bo tak mu kazano!!!

Pomiędzy tym, co opowiedziałem powyżej, a naszą rzeczywistością była naprawdę niewielka różnica - i biada była każdemu kto choćby kichnął stojąc na baczność w szeregu!!!...

Pozdrawiam.
Po unitarce w Ciechanowie trafiłem do Centrum Dskonalenia Oficerów przy Akademii Sztabu Generalnego, kompania obsługi.
Po czterech miesiącach trafiłem na Cytadelę w Warszawie gdzie służyłem już do końca.

[ Dodano: Pon Lis 19, 2007 9:28 pm ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dagmara123.pev.pl
  •