wika
Rzecz całą należy wg mnie rozpocząć fragmentem pieśni z opery Verdiego - „La Traviata”, a dokładnie Rigolettem zaczynającym się od słów: „la donna mobile” – co też powyższym uczyniłem.
Chodzi mi w tym miejscu o zachowania niektórych kobiet, które w chwilach podniosłych doprowadzają ich oblubieńców do „granatowej rozpaczy”.
A bywa tak:
Po dłuższym lub krótszym okresie narzeczeństwa panna niejednokrotnie zaczyna się domagać (i to w sposób nader czytelny), aby jej oblubieniec potraktował ją wreszcie poważnie – czyli mówiąc wprost – oświadczył się wreszcie!.
No i tu się zaczyna.
Samochód – rodzice – pierścień zaręczynowy - kwiaty - coś na „ząb” dla przyszłego teścia…i jazda.
Po drodze zaczyna się istna nerwówka i układanie sobie w głowie tego, co się będzie miało do powiedzenia.
Niestety, na miejscu bywa nieraz, że wszystko zaczyna się wymykać spod kontroli.
Już sam widok rozanielonej oblubienicy może ściąć z nóg nawet najodważniejszego – ale słowo się rzekło więc?....do rzeczy.
I tu dochodzi w niejednym przypadku do prawdziwej tragedii.
Po uprzednio tak misternie przygotowanym tekście, który miał oczarować oblubienicę, na miejscu pozostała tylko jakaś dziwna pustka w głowie.
Dalej zaczyna się nerwowe gniecenie bukietu kwiatów, które już na wstępie nie nadają się do niczego, a mimo to roztargniony i zupełnie pogubiony kawaler usiłuje je swojej oblubienicy wręczyć.
W ustach niemal pełna „Sahara” i zaczyna się owo nerwowe przełykanie, które z kolei blokuje owemu głos.
Z ust miast pięknej mowy, która miała na celu nie tylko rzucić oblubienicę na kolana, ale i ujarzmić ją i rozkochać na zabój…wydobywają się jakieś pojedyncze sylaby przypominające miejscami niezrozumiałe rzężenie, a miejscami jakiś przytłumiony bełkot.
Za plecami kandydata na męża, zrozpaczony ojciec wznosi co rusz błagalny wzrok do góry szukając czegoś nerwowo w kieszeniach swojego garnituru.
Matki po obu stronach wymienią ze sobą smętne spojrzenia stąpając z nogi na nogę.
Przyszły teść chcąc jakoś rozładować tą niezręczną atmosferę zaczyna swoją „dyżurną” opowieść .pt. „Jakeśmy chodzili z Kolbergiem po kraju!?...” – co zresztą w niczym nie pomaga.
I tak słabnący coraz bardziej oblubieniec cierpi trzymając w rękach wyżęte nerwowo badyle z kwiatów…no, a ONA?....
A ONA bawi się doskonale!...
Owe trzepotanie rzęs które słychać aż na sąsiednią ulicę, ten nieznośny uśmieszek tryumfu na rozbawionej twarzy, to niby przypadkowe poprawianie garderoby, i wreszcie – te błyszczące oczy wlepione w nieszczęśnika sprawiają, że przez głowę oblubieńca przebiega myśl – „ciekawe, co to za dureń wymyślił te nogi z waty?, które na dodatek chyba w domu zostawiłem?...”.
No, żeby chociaż jakoś pomogła, wsparła choćby jednym słowem, zaprosiła do stołu żeby rozładować tą nieznośną atmosferę…ale skąd!...stoi, patrzy władczo i czeka myśląc:
- ale fajnie!...ciekawe co się jeszcze wydarzy?...mówił, że jest w pełni dorosły, a tu trzeba by go ciupasem do przedszkola odstawić…
I tak to bywa drogie panie, że niby zwyczajne oświadczyny, a mogą doprowadzić kandydata do głębokiej depresji…i to na stojąco!...
To jest jedna strona tego „medalu”, a przecież bywa całkiem inaczej.
A bywa też tak, że oblubieniec jest człekiem odważnym, oczytanym, nietuzinkowym, którą to nietuzinkowość potrafi podkreślić swoją iście ułańską fantazją.
Niby każda z was marzy o kimś takim, a jak potraficie się niejednokrotnie zachować wobec takowego „męskiego diamentu” o którym marzycie po nocach?...
W tym miejscu pozwolę sobie na krótki wykład, a wszystko to tylko i wyłącznie dla waszego dobra!...
Otóż bywa tak, że odważny kawaler może was zaskoczyć owym polotem wynikającym z jego bystrości, elokwencji, wrodzonej inteligencji…etc.
Dlatego trzeba umieć zbadać i prawidłowo ocenić na miejscu – o co owemu chodzi?...
I tu potrzebna jest pewna niezbędna wiedza.
Ja, jako miłośnik historii starożytnego Egiptu pozwolę sobie zapoznać was z paroma starożytnymi określeniami, które być może kiedyś wam się przydadzą.
Tak więc u starożytnych Egipcjan słowa:
- „gereg per” – znaczyły mniej więcej tyle, co „założyć dom”.
- „hemsi irem” – oznaczało „żyć razem”.
- „ak r per” – znaczyło tyle co „wejść do domu”.
Małżeństwo egipskie nie potrzebowało żadnego obrzędu religijnego, ani też „cywilnego”. Starczyła wolna wola panny młodej, by być i żyć razem.
Ale w słowniku starożytnych Egipcjan jest jeszcze jedno słowo określające małżeństwo – słowem tym jest wyraz „meni”.
Słowo to zaczerpnięte jest z terminologii żeglarskiej, gdzie „meni” znaczy tyle co „cumować”…
I właściwe nad tym słowem chciałem się skoncentrować, i na owo słowo was wyczulić!...
Otóż, jeśli wasz oblubieniec stanie kiedyś w drzwiach waszego domu i wyrzeknie z nieukrywanym namaszczeniem:
„Najdroższa!...czy zechcesz zemną zacumować!?....”, to mam nadzieję, że będziecie wiedziały jak się zachować?..
Żeby mi nie było, że wpierw wasze oczy przybiorą rozmiary kół młyńskich, a z ust po uprzednim nieludzkim wrzasku, zaczną wydobywać się słowa w rodzaju:
- Nożżżesz TYYY!!!!!!...no nie!!!...Azor bierz go!!!....on obraża twoją Panią!!!..
Mam też tą niezłomną nadzieję, że w stronę przerażonego nieszczęśnika nie polecą owe „fruwające” garnki, noże, widelce… a patelnia z wypukłym dnem nie będzie świadectwem okrutnego dramatu, który rozegrał się nie tylko w głowie, ale przede wszystkim na głowie nieszczęsnego „pątnika”, który chciał jeno, aby jego najważniejszy dzień w życiu nie wypadł szaro i pospolicie.
Drogie Panie – czy ja się jasno wyraziłem?....
P.S.
Panów piszących na tym okręcie proszę o uzupełnienie mojego „wykładu” – oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem dobra naszych Pań – bo, czego się w końcu dla nich nie robi?....
Pozdrawiam.
Oczywiście, że się Traperze jasno wyraziłeś
Moglibyśmy tutaj jeszcze poruszyć kwestię tego, jak odmówić żeby pytający nie dostał z powodu odmowy zawału albo co gorsza żeby nie wpadł w jakiś afekt
To zrozumiałe, że podczas tak wzniosłych chwil jak oświadczyny emocje biorą górę. Potencjalny oblubieniec narażony jest na tak wielki stres, że traci kontakt z rzeczywistością. Cóż skoro same zaręczyny wpływają tak negatywnie na samopoczucie przyszłego małżonka szkółka przedmałżeńska powinna potrwać na tyle długo, by w momencie kulminacyjnym nie zasłabł delikwent przy ołtarzu , lub nie pomylił słów przysięgi mówiąc np. '' i nie dopuszczę cię aż do śmierci'' co się zdarzało..
słów przysięgi mówiąc np. '' i nie dopuszczę cię aż do śmierci'' co się zdarzało.. zdarzało się, ale raczej z drugiej strony...:) ale cóż mnie się wypowiadać na temat szkółek przedmałżeńskich...
A Ja w tym temacie chciałabym poruszyć wątek samych oświadczyn. Chciałabym zapytać Panie, Panów też ostatecznie jak wyobrażają sobie swoje oświadczyny ?? niektóre pary rezygnują z całej otoczki tajemniczości i ustalają, że należałoby się pobrać, kupują razem pierścionek a potem bez zaskoczenia następuje ten moment. Inni wciąż zachowują tę nutkę zaskoczenia, i cały romantyzm z tym związany, ale oświadczyny następują bez udziału osób trzecich, czyli w tym wypadku rodziców. Są też na pewno też tacy, którzy jeszcze kultywują tradycyjny sposób oświadczyn, który w swoim poście przedstawił Traper.
To jak ?? jakie oświadczyny byłyby dla Was osobiście najlepszym przeżyciem ?? lub może były ??
Zapraszam.
To jak ?? jakie oświadczyny byłyby dla Was osobiście najlepszym przeżyciem ?? l
Jak to jakie? Łono natury, ja z rozwianą grzywą u stóp gór.. mój wybranek w pozycji klęczącej w dłoni pudełko z pierścionkiem, który swoim blaskiem przyćmiewa najpiękniejszy wschód słońca , staję się głucha, ślepa i w ogóle nic do mnie nie dociera... po czym na pytanie ''czy zostaniesz moja żoną Magdo?!! Powiem hhkkhm zastanowię się, pomyślę, a ten pierścionek to taki jakiś jak z odpustu, już nakrętka na śrubkę lepiej wygląda. No i po zaręczynach Niezapomniane przeżycie dla mojego wybranka? No chyba!
Oczywiście żartuję! Nie rozmyślałam o tym jak mogłyby wyglądać moje zaręczyny, ale element zaskoczenia jak najbardziej pożądany.
Moje zaręczyny to zdecydowanie żadne tam oficjalne przyjecie z rodziną tylko sam na sam z moim mężczyzną życia. I mam nadzieję, że nie będzie to jakaś oklepana kolacja przy świecach, wydaje mi się, że kreatywności przy takiej okazji jest zawsze mile widziana. Więc ja oczekuję na niebie zobaczyć samolot z transparentem z wyznaniem: "Kocham Cię Edyto! Wyjdź za mnie!" No ewentualnie mogę się zgodzić na jakąś serenadę pod oknem w wykonaniu orkiestry z filharmonii. Wtedy tylko pierścionek z czarną perłą i szczęśliwiec usłyszy upragnione "tak"
Jednym słowem liczę na to, że chłopak wymyśli coś czego nie będę mogła zapomnieć przez długi czas. I że na prawdę dobrze to zaplanuje. Wspólne planowanie zaręczyn to w moim przekonaniu pójście na łatwiznę. A niech się ukochany trochę namęczy
Ponieważ czyniono dziś na mnie naciski mające na celu wyegzekwowanie odpowiedzi na pytanie jak mają wyglądać moje wymarzone zaręczyny, odpowiadam - mają nie wyglądać. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego, kompletnie. Na dźwięk słów "zaręczyny" czy "małżeństwo" mienię się na przemian zielenią i bielą, a jakiekolwiek poważniejsze deklaracje próbuję studzić, a jak się nie da to biorę nogi za pas. Perspektywa założenia mi obroży ze smyczą w ogóle mi się nie podoba, wręcz przeciwnie, napawa mnie przerażeniem i to tak potężnym, że naprawdę muszę wiać Przerażeniem napawają mnie też różnego rodzaju okazje i święta w stylu Walentynek stanowiące w przekonaniu co niektórych idealną okazję do tego typu praktyk
No, ale gdyby jakiemuś niezorientowanemu nieszczęśliwcowi zachciało się mi oświadczać, czego nie radzę, bo po takiej akcji ma marne szanse by mnie jeszcze zobaczyć, to nie wiem jak by to miało wyglądać. Romantyczna nie jestem, zaskakiwana być nie cierpię, a poza tym nie noszę pierścionków Tak więc nie, żadnych oświadczyn, żadnych małżeństw i żadnych cyrków, niech ja sobie żyję spokojnie