wika
W ostatnich latach można zaobserwować tendencję do uwspółcześniania dawno napisanych sztuk, osadzania ich w realiach naszego wieku. Zapewne ma to związek z odmładzaniem i popularyzacją sztuki. Uważam, że to bardzo ciekawe zjawisko, pozwala na przedstawienie pewnych uniwersalnych treści z użyciem symboli zrozumiałych dla odbiorcy. Jednak uwspółcześnianie pojawia się też w dwóch odmianach, którym jestem bardzo przeciwna. Po pierwsze, czasami jakieś widowiskowe dzieło, operę czy komedię, przedstawia się w naszej szaroburej rzeczywistości, zapominając, że głównym atutem nie była treść, lecz obecność baśniowych dekoracji czy pisanych z rozmachem scen zbiorowych, które zapewniały dość płytką, ale za to jakże przyjemną rozrywkę. Po drugie, czasami mam wrażenie, że reżyser, osadziwszy jakiś kilkusetletni dramat w realiach XXIw. uważa, że stworzył "sztukę najwyższą", dodaje elementy wprowadzające niepotrzebny niepokój, czasami nawet przywodzące na myśl turpizm.
Co wy sądzicie o takich zabiegach? Jakim dziełom waszm zdaniem uwspółcześnienie dobrze zrobiło, a jakim zaszkodziło?
czasami mam wrażenie, że reżyser, osadziwszy jakiś kilkusetletni dramat w realiach XXIw. uważa, że stworzył "sztukę najwyższą", dodaje elementy wprowadzające niepotrzebny niepokój, czasami nawet przywodzące na myśl turpizm.
Z tym zdaniem zgadzam się w 100% ponieważ sztuka zwłaszcza sceniczna (szczególnie opera) to bardzo delikatna sfera życia... Lecz nie da się ukryć, że czasami utwór przeniesiony w nasz wiek oddaje nawet więcej niż miał pierwotnie oddawać! I dlatego ta pierwsza kwestia czyli:
Moim zdaniem taki płytki utwór jeżeli zostanie przeniesiony w nasze czasy aby pokazać jakiś ważny cel...
Chodziło mi tutaj glównie o jakieś komedie czy też operowe widowiska. Na taką choćby Aidę nie idzie się przecież po to, by po raz tysięczny usłyszeć, że miłość jest silniejsza niż śmierć, tylko po to, aby posłuchać pięknej muzki i popatrzeć na kolorowe kostiumy, pierzaste wachlarze niewolników i piramidy z tektury.
Chodziło mi tutaj glównie o jakieś komedie czy też operowe widowiska. Na taką choćby Aidę nie idzie się przecież po to, by po raz tysięczny usłyszeć, że miłość jest silniejsza niż śmierć, tylko po to, aby posłuchać pięknej muzki i popatrzeć na kolorowe kostiumy, pierzaste wachlarze niewolników i piramidy z tektury.
W takim razie zostaje mi się tylko zgodzić w 100%!!! I nic więcej nie dodawać.
Jeśli chodzi o uwspółcześnienia jestem zwykle przeciw. Ale widziałam bardzo niezwykłe "uwspółcześnienie". Biorę w cudzysłów, ponieważ był to "Czarodziejski flet" Mozarta. Normalnie akcja rozgrywa się w starożytnym Egipcie. Ale w tej wersji działa się... w XVIII w. Doskonale można było zrozumieć wszystkie podteksty masońskie. I nie dziwiło, że masoni uznali, iż Mozart zdradził ich sekrety.
To ciekawe spostrzeżenie, choć muszę przyznać, że jeszcze nie spotkałam się z wystawieniem "Czarodziejskiego Fletu" w egipskich klimatach - częściej to realia zupełnie fantastyczne. Ten spektakl musiał wyglądać interesująco.
Można także wspomnieć przy okazji o sztukach Szekspira (tak, moja mała idee fixe), który również wystawiał swoje dramaty, których akcja rozgrywała się bądź w czasach antycznych, bądź w głębokim średniowieczu - w strojach współczesnych sobie. Była to w ogóle cecha teatru elżbietańskiego - brakowało dekoracji bądź były one ograniczone do niezbędnego, symbolicznego minimum, aktorzy występowali w znanych z codziennego życia ubiorach - służyło to skupieniu się na treści sztuki i nadawało jej bardziej uniwersalny wymiar.
Właśnie takie uwspółcześnianie sztuk mogłoby dzisiaj mieć sens, aby pokazać, że zawarte w nich treści nie są bredniami z lamusa. Tymczasem reżyser, zapakowawszy, powiedzmy, Hamleta, w skórzaną kurtkę, zdaje się sądzić, że stworzył dzieło tak ambitne, że sam tego nie rozumie.
Masz rację, to trochę przypomina mi "Balladynę" Hanuszkiewicza i jego hondy. Ale muszę przyznać, że pomysł był ciekawy. Tylko że wielu widzów skupiło sie na nowinkach i niesamowitości scenografii, zupełnie gubiąc wymowę samej sztuki.